Witam Czytelników, Hejterów, Trolli oraz Pana, który uparcie twierdzi, że ukradłem babci dowód.*
Nie wiem, jakim cudem moje poprzednie felietony wzbudziły w niektórych czytelnikach aż tyle nienawiści i pobudziły ich gruczoły jadowe tak mocno, że musiałem dostać po głowie nie tylko w komentarzach, ale także za pośrednictwem poczty elektronicznej i twarzoksiążki. Bardzo to wszystko miłe. Tylko błagam – jeśli ktoś miałby ochotę wysłać mi bombę albo bakterie z rodzaju Bacillus anthracis na mój adres domowy, proszę nie korzystać z książki telefonicznej czy innej bazy adresów, bo od jakiegoś czasu nie mieszkam w miejscu zameldowania i waszymi ofiarami padną niewinne osoby. No chyba, że uznacie za stosowne wymordowanie mojej rodziny – wtedy proszę uprzejmie.
Tyle słowem wstępu. Nie pojawił się on tutaj przypadkiem, bowiem mam przeczucie, że po dzisiejszym tekście, naprawdę będę musiał wyjątkowo często się odwracać albo zainstalować sobie kamerę na plecach.
Będzie o polityce.
W ostatnich tygodniach tablet zrobił w wyżej wymienionej niebywałą karierę – mówiło się o tablecie na korytarzach sejmowych, w parlamentarnym bufecie, w radiu, telewizji i prasie. Wszystko za sprawą szefa największej partii opozycyjnej, który wykorzystał ów tablet do przemycenia na mównicę sejmową kandydata na premiera wystawionego przez jego partię, który to kandydat z niezrozumiałych, także dla mnie, powodów, nie mógł się na tej mównicy pojawić osobiście. Zabieg zręczny i przebiegły, ale nade wszystko godny naśladowania!
Ileż to razy zdarza nam się słyszeć, jacy straszni, obrzydliwi i bezużyteczni są politycy. Czy jesteśmy na rodzinnym obiedzie, czy na spotkaniu ze znajomymi, czy w pracy, w kolejce do mięsnego, czy rozmawiamy z panią w kiosku, czy z szefem wielkiej korporacji – każdy jak mantrę powtarza, że „polityk A to, polityk B tamto, a ten C to Żyd i złodziej i należy koniecznie coś z tym zrobić” (czyli w większości przypadków iść do domu, włączyć telewizor i znowu upajać się tym, co nas tak bardzo denerwuje). Wydawać by się mogło, że marzeniem większości Polaków jest, by politycy zniknęli – zwyczajnie nie chcemy ich już oglądać. I zdaje się, że Jarosław Kaczyński wymyślił na to sposób.
A gdyby tak każdego polityka „wsadzić” w tablet? Pomyślcie tylko, jakie to niesie ze sobą oszczędności! Ile kosztuje wytworne życie posła, możemy się tylko domyślać. Hotel sejmowy, podróże służbowe, posiłki, przekręty, itd. A taki tablet? Nie je, nie pije, nie śpi – wystarczy mu trochę prądu i jest zadowolony. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że za tym tabletem, żeby to miało ręce i nogi, musiałby stać człowiek (choć nie byłbym tego taki pewien…). Jednak dzięki temu rozwiązaniu, dany poseł mógłby cały dzień przebywać w domu i stamtąd załatwiać wszystko, co ma do załatwienia w Warszawie, Brukseli, biurze poselskim, na komendzie lub w tzw. „terenie”.
Wiąże się z tym pewien problem – ktoś musiałby za te wszystkie tablety zapłacić. A jak ktoś musi za coś zapłacić, to na pewno nie jest to polityk, tylko podatnik. Tu też proponuję zmianę – niech każdy poseł kupuje tablety z własnej kieszeni, którą zresztą my mu fundujemy. Że tabletów potrzeba wiele, bo poseł ma dużo pracy w wielu różnych miejscach jednocześnie? A co to nas obchodzi? Sklepy pełne są tego typu urządzeń – dla każdego wystarczy. Poza tym, jeśli mnie pamięć nie myli, posłowie już sobie tablety za nasze pieniądze sprawili, więc jeden egzemplarz mają z głowy (link). Dodatkowo, takie rozwiązanie ma jeszcze jedną zaletę – odsieje niereformowalnych dziadków, którzy swoją znajomość nowych technologii zakończyli na radioodbiorniku marki Grundig, na którym słuchali radia Wolna Europa.
Wyobraźmy sobie debatę w telewizji, gdzie najczęstszym problemem jest to, że posłowie się wzajemnie przekrzykują i tworzy się nieznośny jazgot. Gdy rozmawiać ze sobą będą tablety, prowadzący debatę będzie mógł każdej chwili niegrzecznego delikwenta wyłączyć i po problemie. Do tego całość mogłaby być dużo zabawniejsza, gdyby każdemu kazać komunikować się ze swoim interlokutorem za pomocą aplikacji Talking Tom Cat.
Nie da się też pominąć kwestii bezpieczeństwa. Jak w Polsce kończą się czasami loty rządowe, wszyscy wiemy. Zamiast więc narażać na niechybną śmierć z ręki rosyjskich agentów kolejnych prezydentów, premierów i całej reszty elity narodu, można do takiego samolotu wsadzać kilka tabletów i przewozić je, gdzie tylko przyjdzie nam na to ochota. Na miejscu odpowiedni personel wyładowywałby sprzęt, instalował gdzie trzeba i po problemie. Żadne eksplozje, sztuczne mgły i miotły blokujące stery nie będą nam straszne.
Pomysł jest genialny i chyba nie ma co do tego żadnych wątpliwości (troll&hate fest in 3… 2… 1…). Kilka kwestii wymaga oczywiście dopracowania, ale nie zmienia to faktu, że tymi kilkoma akapitami oszczędziłem miliony (miliardy?) złotych i przy okazji ocaliłem całkiem sporo istnień ludzkich. Jednego polityka w tablecie już mamy – pora by na podobny krok namówił resztę.
*Uściślijmy coś – ukradłem dwa dowody, bo mam dwie babcie, więc proszę następnym razem trzymać się faktów.