Patrząc na nową część Wolfensteina, mam ochotę rzucić tekstem typu: „Kiedyś to było! Nie to, co teraz” i cofnąć się wspomnieniami do The New Order, Return to Castle czy pierwszego Wolfensteina 3D. Bo takie nijakie i nieprzemyślane to Youngblood.
No dobra, może trochę przesadziłem, bo w moim wypadku to nie aż do Wolfenteina 3D, ponieważ swoją przygodę z tą serią rozpocząłem dopiero od Wolfenstein: Enemy Territory, nadrabiając potem poprzednie części. No i żeby doprecyzować, to pierwszą grą z serii Wolfenstein było tak naprawdę Castle Wolfenstein z 1981 roku, choć mało kto pamięta o tej dwuwymiarowej skradance. Nie ma co się dziwić, to właśnie odsłona z „3D” w nazwie była prawdziwą rewolucją i zapisała się złotymi literami na kartach historii gamingu… jak widać, ta dygresja odnośnie do serii Wolfenstein już całkiem się rozrosła i to z dość prozaicznego powodu – Wolfenstein: Youngblood nie jest szczególnie dobrą odsłoną na tle swoich poprzedników i lepiej wspominać pozostałe części serii.
Siostry Blazkowicz – jak ja ich nienawidzę
Gdy skończyłem grać w nowego „Wolfa”, spojrzałem na notatki, które sporządziłem na iPadzie podczas gry. Ta, która jest najbardziej widoczna, to podkreślone zdanie, z wielkim wykrzyknikiem na końcu, które napisałem już na samym początku obcowania z tym tytułem: „Jedne z najbardziej irytujących protagonistek w grach, jakie pojawiły się w ostatnich latach”. Jess i Soph – córki człowieka legendy Williama Josepha „B.J.” Blazkowicza są tak źle napisane i tak źle zagrane – że śmiem twierdzić, że polubienie ich jest wręcz niemożliwe. Podejrzewam, co twórcy chcieli osiągnąć – obraz dwóch „cool” nastolatek, lekko nieokrzesanych i szalonych, ale w gruncie rzeczy to dobre dziewczyny, na które można liczyć i które łatwo polubić. No cóż, nie udało się. Przez większość gry miałem ochotę przewijać przerywniki filmowe, gdy tylko wspomniany duet pojawiał się na ekranie – tutaj twórcy wyszli mi jednak naprzeciw. Zbyt często dziewczyn nie będziemy widzieć w cutscenkach. Jak to możliwe?
Bo fabuły jest tu tyle, co kot napłakał i samych przerywników filmowych jest tu dosłownie parę. Poprzednie perypetie Blazkowicza bardzo mi się podobały, nie tylko pod względem świetnej rozgrywki, ale i właśnie fabuły. Wiadomo, były to historie strasznie durne i kiczowate (z czasem już na granicy przesady), ale było w nich coś przyjemnego, co pozwalało mi śledzić fabułę z zainteresowaniem. Ot co, taki nieźle napisany film klasy B, który ma dostarczyć sporo frajdy i być łatwy w odbiorze.
Pomysł na nową cześć, osadzoną kilkadziesiąt lat później, z córkami Williama Blazkowicza w roli głównej, na papierze wydawał się całkiem interesujący. Taka zmiana głównego bohatera pozwoliłaby na ukazanie niektórych rzeczy z innej perspektywy i może lekko odświeżyłaby serię. Jednak, jak możecie przeczytać z poprzedniego akapitu, wszystko niestety poszło w diabły.
Ponad dwadzieścia lat po wydarzeniach z poprzedniej części serii Wolfensteina Blazkowicz znika bez słowa, zostawiając w wyzwolonej od nazistów Ameryce żonę i dwójkę córek. Dowiadujemy się, że Z JAKIEGOŚ POWODU poleciał on do Europy, o czym PRZYPADKIEM dowiadują się jego córki i postanawiają ruszyć w ślad za nim. W okupowanym Paryżu poznają one ruch oporu, gdzie próbują odszukać swego ojca. Są tu jakieś biedne zwroty akcji czy wymuszone dialogi, ale wszystko jest tu tak grubymi nićmi szyte i jest tak naiwne, że naprawdę trudno śledzić tę historię z zainteresowaniem. Nieciekawe postacie poboczne tylko pogłębiają ten problem. Szkoda, że nie pokuszono się o lepsze napisanie fabuły.
A można było ten wątek córek Blazkowicza tak ciekawie poprowadzić… na usta cisną mi się tylko jedne słowa w kierunku Bethesdy – cytując zespół Lao Che: „A wyście to tak po ludzku – po ludzku spartolili”.
Gdzie dwóch graczy gra, tam Youngblood (chociaż trochę) korzysta
Jedno muszę przyznać Wolfenstein: Youngblood – podstawy rozgrywki (takie, jak model strzelania czy poruszania się) to on ma solidne. Z tym, że nie jest to zasługa tej odsłony serii, a trzech poprzednich (mówiąc trzech mam na myśli „The New Order”, „The New Colossus” i dodatek „The Old Blood”), więc trudno to zaliczyć jako samodzielny plus najnowszego Wolfensteina. Żeby jednak nie było, to Youngblood dodaje coś od siebie do gameplay’u znanego z poprzednich gier… szkoda, tylko że na minus. Jednak za nim zacznę wymieniać, co tu popsuto, to wspomnijmy o największej zmianie i zarazem największej zalecie Wolfenstein: Youngblood na tle poprzedników.
Mam na myśli oczywiście tryb kooperacyjny – coś, co chociaż trochę ratuje recenzowany dziś tytuł. Mordowanie nazistów w dwójkę (nawet z obcą osobą przez sieć) sprawia trochę frajdy i gra kreatywnie korzysta w kilku momentach z tej dwuosobowości rozgrywki. Można się tu nawzajem dopingować, co daje każdej z bohaterek chwilowe „boosty”, dobrym pomysłem jest stosowanie różnych taktyk, jak flankowanie czy wspólna próba załatwienia jak największej ilości oponentów po cichu. Jeśli się chce i podejdzie w odpowiedni sposób do tej gry, to w trybie kooperacji można się całkiem nieźle bawić.
Gdyby nie co-op w Youngblood to nie miałbym możliwości, chociaż w najmniejszym stopniu bronić tego tytułu – a tak, mamy tu jakiś duży atut. Kolejną zaletą wartą nadmienienia jest bardzo dobry projekt lokacji, zarówno od strony wizualnej, jak i praktycznej. Mapy są podzielone na różnorodne fragmenty, bardziej liniowe korytarze, dość otwarte mini areny, małe labirynty zachęcające do cichych egzekucji, a nawet proste elementy platformowo-parkurowe.
Jeśli chodzi o sam gameplay to, jak wspominałem, pozostał on w większości po staremu, ale oddać trzeba, że kilka elementów zostało zmienionych lub dodanych – niestety w większości na gorsze. Niech za przykład posłużą punkty zapisu, których rozmieszczenie i skromna liczba powoduje niekiedy mozolne powtarzanie tych samych etapów. Do tego dochodzą komicznie wręcz wytrzymali przeciwnicy, w których trzeba wpakować taką chorą ilość obrażeń, że miejscami czułem się jak w jakimś nudnym raidze w World of Warcraft czy Destiny. Również sam system odradzania z pulą współdzielonych żyć nie jest szczególnie przemyślany, tym bardziej, gdy gramy ze średnio rozgarniętym botem sterowanym przez komputer.
To, że pochwaliłem wyżej level design gry, nie uzasadnia dużej ilości backrackingu w Wolfenstein: Youngblood – to serio po prostu jest nudne. Irytowało mnie również to, że i nawet jak gramy samemu ze wspomnianym przed chwilą botem, to i tak pauza nie działa i gra toczy się własnym tempem, trochę to dla mnie niezrozumiałe. O potrzebie ciągłego farmienia amunicji i odradzających się przeciwnikach nie będę się tu nawet rozpisywał. Tak właściwie niezrozumiała jest dla mnie większość decyzji deweloperskich osób odpowiedzialnych za Youngblood – żeby popsuć gotowy schemat rozgrywki Wolfensteina, znany (i lubiany) z poprzednich odsłon, to już trzeba się naprawdę postarać. Gratulacje Machine Games i Bethesda!
Grafika i audio
Strona dźwiękowa jak zawsze nie zawodzi i zarówno odgłosy pukawek czy nadająca tempo rozgrywki muzyka trzyma bardzo wysoki poziom. Nawet ten dubbing pomimo tego, że miejscami ma słabsze momenty (porównując do poprzednich części Wolfensteina), trzyma jako taki poziom. Trochę gorzej jest już z grafiką, która od czasu The New Order zbyt dużo się nie zmieniła. Niby silnik id Tech przeskoczył w międzyczasie z „5” na „6”, ale jakichś spektakularnych zmian nie widać. Nie znaczy to oczywiście, że Youngblood jest brzydki, co to, to nie, jednak powoli oczekiwałbym jakiegoś większego skoku graficznego.
Poniżej porównanie najwyższych możliwych ustawień graficznych (Mein Leben!) z najniższymi (Niskie) w rozdzielczości 2560 × 1080.
Przekłada się to jednak na całkiem nie najgorszą optymalizację na komputerach (w szczególności na sprzęcie AMD) i dobrą wydajność na konsolach stacjonarnych. Miłym dodatkiem jest wersja na Nintendo Switch, która została wydana w tym samym czasie, co wersje na „większych” braci. Jest ona co prawda mocno okrojona graficznie i nie tak płynna, jak na PS4 czy na Xbox One, ale i tak jak na grę tego kalibru jest nieźle i robi to wrażenie.
Podsumowanie – to grać czy nie grać?
Mam taką teorię, którą potwierdziłem już wielokrotnie w praktyce, że nieistotne, w jaką grę gracie – w kooperacji smakuje ona lepiej. Nie jest to szczególnie odkrywcze, wiem, ale musiałem o tym wspomnieć w kontekście recenzowanego dziś tytułu. Jeśli macie drugą osobę do pogrania i oboje lubicie gameplay znany z nowych odsłon serii Wolfenstein (czyt. tych ukazujących się po 2014 roku) to warto zainteresować się Youngblood, tylko najlepiej nie mieć zbyt wysokich oczekiwań.
W odpowiednim dostosowaniu oczekiwań do produktu końcowego pomoże wam wyjątkowo niska cena jak za nowy tytuł. Po dość chłodnym przyjęciu przez graczy i recenzentów, cena gry dodatkowo mocno pikuje w dół, co działa na korzyść tytułu. Samemu nie warto w to grać, ze znajomym może warto dać szansę, pod warunkiem, że nie macie nic lepszego pod ręką (np. A Way Out). Jeśli za kilka miesięcy Wolfenstein: Youngblood pojawi się w jakiejś dużej promocji lub będzie za darmo w PS Plusie, to polecam rozważyć zagranie z dobrym kumplem.
Tylko dla własnego dobra, proszę, posłuchajcie mojej rady i przewijajcie cutscenki, a najlepiej jeszcze zignorujcie parę głównych bohaterek – po co się dodatkowo irytować fabułą, jak do przegryzienia mamy jeszcze kilka nietrafionych decyzji gameplayowych?
Wolfenstein: Youngblood dostępny jest na: PC, PlayStation 4, Xbox One i Nintendo Switch. Recenzja opracowana na podstawie wersji PC.