Nie ma telefonu idealnego. Mało tego, nie ma idealnego auta, roweru czy komputera. Wymieniać można by długo, jednak nie spotkałem się jeszcze z produktem, który zadowoliłby sto procent konsumentów. Chciałem dziś dla Was opisać historię, do której każdy może dołożyć własną cegiełkę. A to wszystko w ramach hasztaga #MyEpicFail ;)
Lubię kupować rzeczy. Kupowanie, szeroko rozumiany konsumpcjonizm, wdarł się przebojem na salony kilka dobrych lat temu i tak się tam rozpanoszył, że jesteśmy i będziemy na niego skazani jeszcze przez wiele lat. Oczywiście, to zgubny i zły nałóg. Pod pozorem coraz to bardziej wyszukanych, a jednocześnie totalnie abstrakcyjnych potrzeb ktoś zdaje się szeptać, żeby kupić jeszcze to, to i to. Sieci handlowe nie pomagają w walce, bo najzwyczajniej w świecie nie byłoby to w ich interesie. I jak każdy nałóg, ta nieodparta chęć posiadania nowszych, pozornie lepszych rzeczy, czasem doprowadza nas do sytuacji, kiedy nagle zdajemy sobie sprawę, że zostaliśmy z przysłowiową ręką w nocniku.
Miało być o smartfonach, więc odpuszczę Nokię N86, o której pisałem Wam już kilka felietonów temu. To była, jest i będzie moja prywatna definicja dramatu obyczajowego, gdzie do happy endu doszło tylko i wyłącznie dzięki temu, że sprzedałem to urządzenie tak szybko, jak było to możliwe. Jest jednak w historii moich zakupów związanych z branżą GSM kilka innych ciemnych kart, które co jakiś czas przypominają mi o tym, że pieniądze łatwo jest wydać, ale już niekoniecznie wydać je z głową i rozsądnie.
W zamierzchłych czasach, gdy Google Play nazywał się jeszcze Android Market, a zielony system nazywał się Froyo i był oznaczony numerem 2.1, przyszedł do mnie mój stary znajomy, który kiedyś szeptał, żeby jednak kupić tę Nokię N86. I doradził, że przecież system z nakładką od Samsunga to definicja zła, a tak wyjątkowa osoba jak ja, potrzebuje czegoś innego. W domniemaniu lepszego.
Dziś mnie to bawi, bo całkiem niedawno zdałem sobie sprawę, że od czasu Sony Ericssona K800i moje preferencje – jeśli mowa o głównych funkcjach telefonu – nie zmieniły się zbytnio: ma dobrze grać, robić dobre zdjęcia, fajnie działać, a jak będzie wyglądał stylowo i elegancko, to będzie to już pełnia szczęścia. I nie wiem co mnie podkusiło, żeby te wszystkie rzeczy odpuścić na rzecz Samsunga Galaxy Nexus. Telefonu wtenczas dedykowanego w dużej mierze dla programistów, bo i cała linia Nexus powstała właśnie z tego nurtu.
Urządzenie odebrałem w Komputroniku, w sąsiednim mieście. Oczywiście zamiast wrócić do domu i na spokojnie się z nim zapoznać, przygotować się do transportu kontaktów, coś mnie tknęło i już na parkingu rozpocząłem całą tą wielką zabawę w przekładanie karty SIM i konfigurację urządzenia. Ostatecznie, pamiętam z tej zabawy dwie rzeczy: coś poszło nie tak, i część kontaktów nie wyświetlała się (dopiero później to naprawiłem), po drugie zaś, telefon w dosłownie kilka minut po wyjęciu z pudełka zawołał, że mogę już pobrać aktualizację systemową.
AKTUALIZACJĘ SYSTEMOWĄ. Czujecie to? W czasach, gdy wiele firm nie przykładało do aktualizacji zbyt dużej uwagi, mój super-nowy-wypaśny-telefon od razu zaoferował mi możliwość pobrania nowszego Androida. Najpewniej tym pozytywnym wspomnieniem Nexus kupił sobie u mnie kilka tygodni taryfy ulgowej. Niestety, ale po dłuższym czasie stwierdzam, że była to jedna z niewielu zalet urządzenia, zwłaszcza na tle Samsunga Galaxy S, którego spieniężyłem.
Drama rozpoczęła się, gdy odkryłem jak gra to urządzenie. Mimo szczerych chęci, instalowania jakichś dziwnych modyfikacji z for dyskusyjnych, głośniczek grał w mojej opinii gorzej niż źle. Przypomnę tu tylko, że Samsung Galaxy S miał przetwornik Wolfssona. Naiwnie myślałem, że skoro to „flagowiec” od tego samego producenta, to jakość dźwięku będzie zbliżona do starszej eski. Okazało się być jednak zgoła inaczej. W wakacje – bo telefon kupiłem późną wiosną – przekonałem się przy okazji, że zdjęcia delikatnie mówiąc, wychodzą trochę gorzej, niż sobie to wymarzyłem, a na dodatek tempo aktualizacji także nieco wyhamowało.
Pewnie każdy z Was miał kiedyś takie podłe zderzenie z rzeczywistością. Moja rzeczywistość z Nexusem spadła na mnie z zaskoczenia, zupełnie jakby nagle ktoś postawił mi przed twarzą idealnie czystą, zbrojoną szybę – trudno się połapać i wiele tego typu faili można sobie podejrzeć na YouTube. Tak też się czułem, tym bardziej, że nigdy nie miałem i raczej nie będę już mieć zacięcia do programowania. Umiem w Linuxa, ale już Arch Linux czy walka z komendami, to nie dla mnie. Ergo – nie jestem programistą, telefon dla programisty jest więc mi zbędny. Szkoda tylko, że zorientowałem się dopiero po zostawieniu niemałej kasy w sklepie.
Oczywiście, Nexus od Samsunga miał swoje zalety, które usiłowałem doceniać, jednak gdy już raz człowiek wyrobi sobie negatywną opinię o jakimś sprzęcie, to trudno mu ją przełamać. Programiści chwalili, można więc wyjść z założenia, że produkt spełnił swoją główną rolę. A że ja nie jestem programistą… no cóż. Na dobrą sprawę, była to jedna z moich ostatnich smartfonowych decyzji zakupowych, którą zawdzięczam temu dziadowi, Zakupoholizmowi. Przynajmniej tak to sobie tłumaczę. Nie był to koniec mojego romansu z Samsungiem, bo Galaxy Nexusa zastąpił Galaxy Note 2. Reklamowany jako smartfon dla biznesu – dopowiem tu tylko, że biznesmenem, tak samo jak programistą, również nie jestem ;)
To chyba mój największy #EpicFail, jeśli mowa o smartfonach z zielonym robotem na pokładzie. Kiedyś opowiem Wam jeszcze ciekawą historię o Samsungu Galaxy S5 od żony, ale nie ma co uprzedzać faktów. Teraz do akcji wkraczacie Wy. Czy też kiedyś zaliczyliście jakiegoś smartfonowego faila, który ciągle siedzi Wam z tyłu głowy i który co jakiś czas przestrzega Was o tym, żeby swoje zakupy analizować nieco bardziej dokładnie? Jeśli i Wy macie taką smartfonową wpadkę, podzielcie się nią w komentarzach. Zostanie to między nami ;)
*zdjęcie główne z: Pixabay