Świat nieustannie się zmienia, a wraz z napływem kolejnych nowości technologicznych, człowiek próbuje się jakoś do tego dopasować. Jak często słyszeliście lub krzyczeliście „ile można grać?!”. Według Światowej Organizacji Zdrowia, która każdego roku wydaje Międzynarodową Klasyfikację Chorób, granie w gry jest jednym z najgroźniejszych zaburzeń psychicznych tego stulecia i prowadzi do szeregu niebezpiecznych schorzeń. Postanowiłem przyjrzeć się temu trochę bliżej.
Dawno, gdy człowiek mógł pozwolić sobie na nieco bardziej beztroskie życie, byłem zapalonym miłośnikiem grania na czym tylko popadnie. Zazwyczaj był to komputer stacjonarny, ale przewijały się też różnego rodzaju konsole. Pamiętam, jak dostałem w prezencie pierwszego, szarego Game Boya, który całkowicie odmienił moją codzienność. Konsolkę zabierałem ze sobą niemal wszędzie, a przechodzenie kolejnych poziomów w Super Mario Bros stało się pewnego rodzaju wyzwaniem.
Ponieważ mam dwóch starszych braci, którzy od zawsze interesowali się zarówno graniem, jak i komputerami, próbowali możliwie szybko wprowadzić mnie w temat grania. Pewnie dlatego, że brakowało im zawodników do LAN-a. Ale może też dlatego, że granie wydawało się trendy w latach 90. Nie każdy je wtedy rozumiał, ale ten, kto wsiąknął w temat, zazwyczaj zostawał z nim na wiele, wiele lat. Dokładnie tak było ze mną. Szybko reagujemy na bodźce, jako dzieci. Wystarczyło, że widziałem, jak mój brat śmiga w Colin McRae Rally, albo zabija kolejne demony w Doomie, by szybko podchwycić tego bakcyla.
Wtedy mieliśmy jeden komputer na całą rodzinę. Moi bracia próbowali się nim jakoś dzielić, a ja, trzymając dumnie swojego Game Boya, patrzyłem na to wszystko zza ich ramion, chłonąc z każdej strony, co tylko popadnie. Dzieci mają znacznie większą wyobraźnię. Coś, co kiedyś wprawiało nas w osłupienie, dziś wzbudza jedynie uśmiech politowania. Grałem w takiego Need For Speeda: Porsche i wtedy myślałem, że te samochody są niemal fotorealistyczne. Ba! Tak było też wcześniej, jak odpaliliśmy Twisted Metal na PSX. Ten „klaunowóz” mnie przerażał, a jednocześnie fascynował. Śnił mi się po nocach. Był taki prawdziwy.
Granie jest fajne, po co mam z niego rezygnować? Dla twojej satysfakcji, tato?
Widzę też po dzieciakach moich braci, jak one reagują na granie. Jeżeli nie mogą usiąść do konsoli, to odpalają YouTube i oglądają, jak inni grają. Przed ich oczami stale ktoś gra. Próbujemy z tym walczyć, bo urosło to do rangi dużej przesady, ale… dzieciaki zawsze znajdą jakiś sposób, by to obejść. Jasne, że można im pozabierać wszystkie telefony, odłączyć konsole czy zabrać laptopy. Tylko jaki to ma sens, tak z jednej strony? Będą wściekłe, nadpobudliwe, niezadowolone, zrezygnowane. Szukamy sposobu, by odciągnąć je do innych zajęć. Ale dziś chyba żadne dziecko nie ma ochoty grać w planszówki, nie ma też ochoty rysować, wymyślać czegoś. Ba, nie ma ochoty po prostu usiąść i poczytać. Chce oglądać, chłonąć, grać i korzystać z każdego smartfona i tabletu, jaki stworzono na tej planecie.
Wiecie co, po części rozumiem ten stan. Sam przecież byłem dzieciakiem, pamiętam jak wymykałem się w środku nocy do pokoju brata, by odpalić kompa i włączyć tego upragnionego szpila. Dobrze, że mój braciak miał wtedy sen twardy jak skała. Nawet eksplozja komety gdzieś w pobliżu nie wyrwałaby go spod kołdry. W 2000 roku wyszły pierwsze Simsy i to przykuło mnie do ekranu na setki godzin. Maxis stworzyło potwora, absolutne spełnienie dziecięcych marzeń. Mogę grać w grę o życiu? Budować dom? Sterować ludźmi? To była frajda większa od czegokolwiek innego, a ja miałem wrażenie, że jara się tym cały świat. Każdy mój znajomy. Kolega czy koleżanka. W sumie tak, jak dzisiaj Fortnite.
Znowu krzyczy? Dlaczego?
Też miałem tendencję do uzależnienia od gier i wielokrotnie to słyszałem – „jeszcze grasz?!”, „dosyć tego, na dwór!”, „no ile można grać?”. W pewnym momencie nie docierały do mnie te teksty. Były tylko kolejnymi i kolejnymi, powtarzanymi jak mantra każdego dnia. Czego ona znowu chce? – myślałem sobie. Dlaczego mam przestać grać? Zrobiłem pracę domową, posprzątałem pokój, o co jej chodzi? Nie rozumiałem wtedy, że rodzice patrzyli na to kompletnie inaczej, uważałem ich za niekumatych, bo przecież nie korzystają z komputera. Nie grają. Nie wiedzą, jakie to jest fajne, to jaki oni mają za autorytet w moich oczach?
Coś w tym chyba jest. Zastanawiam się, jak duży to może mieć wpływ na psychikę takiego dziecka. Ale patrząc nawet po mojej rodzinie. Najstarszy z braci przestał grać już dawno. Dziś nawet nie ogarnia, jakie są gry na rynku. Kojarzy co najwyżej, że w Battlefield się strzela, a w Need for Speed ściga. Bez szału. Gdy jego dzieciaki grają za dużo, to krzyczy na nie, nie rozumie tego fenomenu, wypytuje jak można interesować się taką głupotą, albo zmusza do robienia czegoś, co te dzieciaki robić nie chcą.
Odnoszę wrażenie, że nie chcą go słuchać, bo podobnie jak ja kiedyś, myślą, że tata się nie zna. Poza tym, mają współcześnie inne zajawki niż jakieś tam samochody, sport albo muzyka. Kiedyś wystarczyło usiąść z mamą, wyjąć blok rysunkowy, pudło kredek i mijały trzy, cztery godziny. A dzisiaj, jeśli dziecko nie pójdzie na lekcje plastyki, to w domu nic malować nie będzie. Albo musi iść na lekcje śpiewu, by zacząć śpiewać. Albo na lekcje gry na instrumencie, by się nim zainteresować. Dziwne czasy nastały, ale rodzice też pracują i nie mają czasu, by zajmować się swoimi pociechami. Łatwiej wysłać je gdziekolwiek, by ktoś je nauczył, ale nie rodzic. Właśnie tak zrywane są więzi i wykreślony szacunek. Przez brak zainteresowania.
Pogadaliście kiedyś z rodzicami tak całkiem serio? Mamo, dlaczego krzyczysz? Tato, o co chodzi? Nie rozumiesz, że mnie to kręci, a ciebie wcale nie musi? Które dziecko się na to odważy? Zazwyczaj jest tylko wymuszone „dobrze…” albo „no ok, ok, już kończę” i temat się zamyka. Ewentualnie krzyk, histeria, płacz i oddala się wizja zbudowania dobrej, szczęśliwej relacji. Tak, wspominam te swoje dziecięce odpały, moje przemyślenia czy wartości, jakie wtedy miałem, ale to sprawdza się współcześnie.
World of Warcraft najlepszym przyjacielem
Miałem taki, dość długi czas w swoim życiu, gdy wpadłem w sidła Blizzarda i za nic w świecie nie chciałem z nich wychodzić. Wszystko za sprawą kolegi, który przyniósł mi pirata na płycie, pokazał jak odpalić to na pirackim serwerze i wkręcił do zabawy. Weź ogarnij Taurena! Albo tego Orka, kozackie są! Na moje nieszczęście, wtedy jedną z moich ukochanych gier był Warcraft III, więc pobieganie takim brzydalem nieumarłym wydawało się szalenie ekscytujące. Pierwszy Druid, potem Szaman, wreszcie Mag i jakoś to poszło. Nagle grałem w World of Warcraft już cztery lata.
Nie widziałem świata poza tą grą, wszystko w niej było o wiele bardziej fascynujące niż w prawdziwym życiu. Te gildie, czary, możliwości, wielki świat, mnóstwo ludzi. Ponieważ już wtedy pisałem trochę tekstów, dostając za to jakieś grosze, mogłem sobie pozwolić na kupno pre-paida raz na dwa miesiące. Pisałem w przerwach między instancjami, podczas przelotu na drugi koniec kontynentu czy po prostu… stojąc w mieście. To mnie z perspektywy czasu najbardziej zastanawia – stałem w mieście i gapiłem się na innych ludzi. Oglądałem ich ekwipunek. Oglądałem jak wyglądają. Po prostu stałem i… czekałem. Nie wiem na co.
Mieliśmy taką fajną ekipę, która w trzy, cztery dni w tygodniu zbierała się o określonej porze, by pokonać kolejnych bossów. Trenowaliśmy, robiliśmy wypady do różnych miejsc, kombinowaliśmy jak najlepiej wykorzystać możliwości każdej z postaci. Nigdy nie ukończyłem Sunwell Plataeu w czasach The Burning Crusade, co nie przynosiło mi chluby. Podziwianie tych gości ubranych w najlepszy gear na serwerze sprawiało nie lada frajdę. Wiecie, że już samo to, jak taki koks wpadł do miasta, wywoływało prawdziwą euforię? Wokół niego zbierały się dziesiątki osób, by podejrzeć co ma, zrobić zdjęcie, może zagadać. Może odpowie! To była taka gwiazda, jak dziś jakiś Brad Pitt czy inny Tommy Lee Jones.
Z perspektywy czasu fascynuje mnie to zjawisko. Wtedy nie mogłem się oderwać, dziś patrzę na to z uśmiechem politowania i myślę sobie, jak by to było, gdybym nie „stracił” czterech lat przy World of Warcraft. W tym czasie w sumie sporo zdołałem osiągnąć (praca, teksty, trochę grałem w piłkę), bo rodzice mnie do tego skutecznie motywowali, ale co gdybym… nie miał takiego szacunku do ich zdania? Obawiam się, że właśnie do tego zmierza obecne, młode pokolenie.
Uzależnienie od gier jest jak od narkotyków czy alkoholu?
Naukowcy twierdzą, że granie jest dziś równie niebezpieczne. Potencjalny chory zatraca się w czasie, który spędza przy graniu. Nie kontroluje, kiedy to robi i jak często to robi. Na domiar złego, odrzuca wszystkie inne sprawy codzienności, bo granie zawsze ma priorytet. Ostatnim z warunków jest kontynuowanie grania, mimo destrukcyjnego wpływu na życie. Żeby uznać kogoś za chorego, należy obserwować te objawy przynajmniej przez rok. Uzależnienie od gamingu oficjalnie dopisano do listy chorób psychicznych, które podlegają leczeniu.
Najgorsze jest to, że polscy eksperci w takich przypadkach polecają m.in. przydział kuratora, który obejmie opieką dziecko. Nakaże on pewne zmiany w funkcjonowaniu rodziny. Chcielibyście zrobić sobie coś takiego? Przecież to kuriozalne. Co gorsza, zalecana jest profesjonalna terapia u doświadczonego terapeuty, która może potrwać nawet 2-3 lata. Szaleństwo? Jak twierdzi certyfikowany specjalista terapii uzależnień, podstawy uzależnienia od komputera działają na tych samych mechanizmach, co uzależnienie od narkotyków. Wierzycie w to?
Problem wydawał się błahy i zapewne przez wielu z nas jest bardzo marginalizowany. No bo jak to tak? Uzależnić się od komputera? Codzienność pokazuje, że to poważny problem, a według globalnych statystyk, graczy z każdym rokiem przybywa. Aktualnie mamy ich blisko 2,3 miliarda, choć przewiduje się, że do roku 2021 liczba ta wzrośnie do 2,7 miliarda. Aż 71% wszystkich mieszkańców obu Ameryk gra w gry wideo. Nie wiem, jak to zbadano, ale takie są oficjalne statystyki.
Czy granie faktycznie jest takie złe? Niekoniecznie
Jasne, że możemy się od grania uzależnić, ale pytanie, od czego dziś człowiek nie jest w stanie się uzależnić? Gdy uprawiamy za dużo seksu, mamy problem. Gdy oglądamy za dużo telewizji, mamy problem. Gdy z kolei jemy za dużo słodyczy, też mamy problem. Możemy przesadzać nawet w ilości zbieranych znaczków, chociaż wtedy nazywa się to kolekcjonowaniem, a nie uzależnieniem. A może gracze lubią kolekcjonować trofea? Albo gry same w sobie? Wiele jest takich osób.
Jestem zwolennikiem grania, które w moim życiu miało ogromne znaczenie i dostrzegam też mnóstwo dobrych rzeczy z tym związanych. Rozwijają koordynacje ruchową, pomagają kojarzyć fakty, zmuszają do myślenia czy wprawiają w lepsze samopoczucie. Takie spotkanie z kumplami i granie po LANie przez całą noc jest prawdziwą śmietanką tego świata. Nie ma chyba niczego fajniejszego od skopania tyłka koledze z ławki. Wielu psychologów wskazuje też inne pozytywne aspekty grania.
Przede wszystkim, uczą rozwiązywania problemów, nawiązywania współpracy czy zdrowej rywalizacji. Jeżeli przegramy to trudno, ale w prawdziwym życiu też wtedy uczymy się z tym godzić. W takiej grze nie spotka nas w zasadzie żadna kara, a z prawdziwym światem różnie to bywa. Ponadto, wirtualna rozrywka pomaga ponoć w nawiązywaniu nowych kontaktów, czego sam jestem żywym przykładem. Wiecie, ilu ja ludzi poznałem w WoWie, z którymi miałem kontakt przez kolejne kilka lat?
Praca dzięki graniu? To jest możliwe
Wskażmy też przypadki przeróżnych symulatorów, choćby kierowców czy pilotów. Dzięki takim produkcjom, potencjalnie łatwiej jest zainteresować Mariusza czy Zenka do pójścia do szkoły lotniczej. Miałem niegdyś takiego kolegę, który namawiał mnie do ukończenia szkoły dla pilotów, bo ciorał bez przerwy w Flight Simulator. Ostatecznie nic z tego nie wyszło, ale to właśnie dzięki grom złapał na to dużą zajawkę i nie chciał potem odpuszczać przez wiele miesięcy.
Jak widzicie, są tego dobre i złe strony, a jednoznacznie wskazanie, których jest więcej, może być niemożliwe. Będę zaciekle bronił grania, w każdym wieku, w każdej formie, bo to według mnie jedna z najlepszych form rozrywek na świecie. Możliwość wcielenia się w superbohatera i śmigania po dachach Nowego Jorku, albo wdrapanie się na sam szczyt katedry Notre Dame to rzeczy, których się nie zapomina. Skoro możemy doświadczyć ich w grach, a te są co raz bardziej realistyczne, to… dlaczego nie?
To jest jeszcze jedna kwestia – gdy byłem mały, to postać składała się z 8 albo 16 pikseli. Dzisiaj składa się z milionów… jest szalenie realistyczna. Małe dzieci mają dziś trudniej, bo bardziej to na nie wpływa. Jak to nosacz by oznajmił „za moich czasów” zastrzelenie kogoś z 8-bitowej broni było zabawą. Dziś strzał z realistycznego shotguna i rozerwanie głowy na pół jest tragedią dla oczu takiego brzdąca. Pod tym względem, warto uważać.
A ja zmykam do PS4 pozwiedzać Nowy Jork. Bandyci sami się przecież nie złapią. Do następnego!