Rzadko kiedy mam okazję przeprowadzać testy prawdziwie długoterminowe. W przypadku plecaka powiedziałabym jednak, że jest to wręcz wskazane. Z Thule EnRoute 23L mam okazję korzystać już prawie 1,5 roku, w efekcie czego jestem w stanie powiedzieć na jego temat niemal wszystko.
A do napisania niniejszego tekstu niejako popchnęła mnie aktualna promocja trwająca na IBOOD, w ramach której Thule EnRoute 23L możecie kupić za 184,95 złotych (gdzie standardowa cena wynosi ok. 430 złotych). Uważam, że w tej kwocie to świetny wybór, a poniżej dowiecie się dlaczego. Poza opisywanym dziś plecakiem promocją objętych jest więcej plecaków i toreb Thule, a zainteresowanych odsyłam pod ten link. Promocja trwa do końca dnia 27.12.2019.
Lata uczniowskie i studenckie mam już za sobą. Nie oznacza to jednak, że na zawsze pożegnałam się z torbami i plecakami. Jestem osobą, która często chodzi po spotkaniach z klientami i równie często pracuje zdalnie w różnych kawiarniach (choć akurat ostatnio nieco rzadziej, bo kiedyś trzeba nacieszyć się nowym biurem :)). Z torbami na ramię jakoś nigdy nie byłam zaprzyjaźniona (choć ostatnio nieco się to zmieniło), więc mój wybór zawsze padał na plecak, oczywiście z dedykowaną komorą na laptopa.
Jestem też typem podróżnika – o czym zresztą świadczą moje zdjęcia w recenzjach smartfonów czy tatuaże, które zostaną ze mną na zawsze. Lecąc gdzieś na dłużej, poza walizką potrzebuję mniejszego, miejskiego plecaka, do przenoszenia rzeczy codziennych – i w tej roli EnRoute sprawdza się świetnie.
Ale jeśli mogę w plecaku zmieścić wszystko to, co w torbie podręcznej, to staram się to tam upchać, by mieć jak najmniej bagażu, o którym trzeba pamiętać. Po prostu wolę większy plecak niż duet, na który składa się torba i mały plecak do tego. I właśnie dlatego plecaki mam dwa – mały Thule EnRoute i większy (50 x 36 x 18 cm), bardziej pojemny, Lenovo Y Gaming Armored Backpack B8270.
Polityka bagażowa tanich linii lotniczych jest bezlitosna – plecaki nie mogą przekraczać wskazanych w regulaminie wymiarów. Dla dwóch najbardziej popularnych linii wymiary te przedstawiają się następująco:
- Ryanair: 40 x 25 x 20 cm,
- Wizz Air: 40 x 30 x 20 cm.
W rzeczywistości sprowadza się to do faktu, że mały plecak ma się zmieścić pod poprzedzającym fotelem i faktycznie rzadko kiedy pracownicy linii lotniczych sprawdzają je w specjalnie przygotowanych do tego narzędziach, co w przypadku większych plecaków często ma miejsce (czego byłam świadkiem nie raz). A jak się do tego ma Thule EnRoute?
Plecak ma wymiary: 47 x 30 x 24 cm, a więc niewiele większe niż wyżej wymienione. W ciągu ostatnich dwunastu miesięcy wielokrotnie leciałam zarówno Ryanairem, jak i WizzAirem, i pomimo wymiarów nieco przekraczających te regulaminowe, problemu z jego wzięciem na pokład w ramach biletu #cebuladeal nigdy nie było. I mam nadzieję, że tak dalej pozostanie ;)
W liniach bardziej „pro” przewożenie plecaka Thule nie było najmniejszym problemem.
Jeśli chodzi o komfort korzystania z Thule EnRoute, składa się na niego kilka czynników, wśród których pierwsze skrzypce odgrywa sporo udogodnień pod względem funkcjonalnym, jak i liczne kieszenie i kieszonki. Na pierwszy plan wysuwa się tył plecaka, który jest wypełniony po obu stronach kręgosłupa grubą gąbką, zapewniającą nie tylko ochronę dla znajdującego się w środku sprzętu, ale – przede wszystkim – wygodę noszenia plecaka i odpowiednią wentylację.
Do tego dochodzą wygodne pasy naramienne, również miękkie w dotyku i gwarantujące komfort noszenia plecaka, na który składa się też regulowany pasek piersiowy (regulowana jest zarówno jego wysokość, jak i długość).
Zajrzyjmy do środka plecaka. Jego główna komora zbudowana jest na kształt odwróconej litery L. Oznacza to, że nie możemy rozpiąć suwaka po obu stronach, a tylko z jednej, co potrafi znacznie uprzykrzyć życie i warto mieć to na uwadze. Trudno jednak uznać to za wadę tego konkretnego plecaka – decydując się wejść w jego posiadanie nie da się nie zauważyć, że jego cechą jest właśnie taka budowa, więc albo nam to odpowiada, albo nie.
W środku “eLki” mamy komorę na 15,6-calowego laptopa (jej dokładne wymiary to 38,5 x 26,5 x 3,1 cm) chronioną całkiem grubą warstwą gąbki, a na jej spodzie jest jakby dedykowany dla laptopa gąbczasty wałek, który ma asekurować ewentualne bliskie spotkania sprzętu z podłogą. Oprócz niego jest też gąbka na spodzie plecaka, ale ta już jest dość cienka. W każdym razie wydaje się, że laptop w tym plecaku jest odpowiednio zabezpieczony.
Tuż obok komory na laptopa jest też niewielka kieszeń na tablet – ta jednak nie jest już w żaden sposób zabezpieczona, a jedynie oddzielona od głównej kawałkiem materiału. Główna komora Thule EnRoute jest zaskakująco pojemna, ale warto mieć na uwadze, że to typowy plecak miejski o pojemności 23 litrów, więc nie spodziewajcie się tutaj cudów – więcej po prostu nie wejdzie.
Fajnym dodatkiem jest dodatkowa niewielka siatkowana kieszeń na wewnętrznej stronie komory – zamek błyskawiczny chroni zawartość przed wypadaniem, a siatka sprawia, że łatwo dojrzeć, co w niej jest, bez potrzeby grzebania na ślepo.
Przenosimy się na zewnątrz plecaka i tu naszym oczom ukazuje się szereg kieszonek. Po prawej i lewej stronie plecaka mamy kieszenie na bidon / parasol / powerbank / mniejsze rzeczy, które chcemy mieć w miarę pod ręką. Bardzo doceniam obecność dużej kieszeni na froncie plecaka – to miejsce na małe “pierdółki” zawsze się przydaje (a zaraz obok niej jest też miejsce z ukrytymi uchwytami do mocowania rzeczy na karabinki).
Choć i tak najbardziej cieszę się z obecności w Thule EnRoute dedykowanej komory na okulary – odpowiednio sztywnej i wyściełanej miękkim materiałem, w której nie trzeba martwić się o drugą parę okularów (noszę na zmianę okulary korekcyjne i przeciwsłoneczne korekcyjne, więc coś o tym wiem). Nad SafeZone mamy rączkę do przenoszenia plecaka, a trochę niżej jest jeszcze jedna mała kieszonka, w której spokojnie mieści się kilka smartfonów ;) A całość wieńczy rączka na szczycie.
Mój Thule EnRoute ma kolor o wdzięcznej nazwie Poseidon, a w sprzedaży są jeszcze wersje czarna, zielona (zgniła zieleń?), szara i czerwona. Plecak wykonany jest porządnie (dokładnie z nylonu i poliestru) i świetnie znosi próbę czasu. Podczas minionego roku nie pojawiły się problemy z żadnymi szwami, ani zamkami błyskawicznymi. A muszę przyznać, że jest przeze mnie dość intensywnie eksploatowany i w żaden sposób go nie oszczędzam. Mniejszy deszcz też nie stanowił dla niego problemu (nie wiem jak większy – nie miałam okazji sprawdzić).
Thule EnRoute w wersji 23-litrowej standardowo kosztuje ok. 430 złotych. To sporo, biorąc pod uwagę, że jest to plecak bez żadnych “bajerów”, jak kieszonki antykradzieżowe czy port USB. Jeśli jednak cena nie gra dla Was roli lub skorzystacie z aktualnie trwającej promocji (i – nie – to nie jest wpis sponsorowany!), a szukacie fajnie wyglądającego plecaka miejskiego, ten model zdecydowanie mogę polecić.
Niech najlepszą rekomendacją dla niego będzie fakt, że służy mi już ponad 1,5 roku i nie mam potrzeby wymiany go na inny model, bo w pełni spełnia moje oczekiwania.
A jeśli macie jakieś pytania – śmiało.