Kiedy Netflix pierwszy raz ogłaszał swój plan odnośnie kolegów Daredevila, The Defenders było tak daleko przed nami, że mało kto się nad tym zastanawiał. Na szczęście czas leci szybko, a kilka dni temu miał premierę serial, w którym wszyscy superbohaterowie Netflixa mieli połączyć siły. Pierwszych osiem odcinków już za nami, czas podsumować początek The Defenders i zastanowić się, w jakich kolorach maluje się przyszłość całego projektu.
Fabularnie nie ma żadnych zaskoczeń. Daredevil, Jessica Jones, Luke Cage i Iron Fist starają się uratować Nowy Jork. Za wszelkim złem po raz kolejny stoi Ręka, które odgrywało główną rolę w serialu z Danny Randem, a tym razem stawką jest nie tylko życie samych bohaterów, ale również reszty mieszkańców miasta.
Kilka pierwszych, powolnych odcinków wprowadza nas w życie całej czwórki, przedstawiając ich problemy, dylematy i wydarzenia, jakie miały miejsce, kiedy Iron Fist biegał w kółko z groźną miną. Początek jest momentami nużący, ale potrzebny. Dowiadujemy się, co dokładnie siedzi w głowach bohaterów, zanim zdecydują się stanąć do walki. Wszyscy trafiają na siebie, odnajdują wspólnego wroga i dochodzą do porozumienia. Pierwsze trzy epizody sprawiają wrażenie mocno przedłużonych, serial powtarza sporo faktów z poprzednich produkcji Netflixa, a samo The Defenders naprawdę zaczyna się dopiero wtedy, kiedy czwórka wreszcie ze sobą rozmawia.
Aspekt psychologiczny jest tutaj dużo bardziej istotny, scenariusz pozwala widzom poznać motywacje każdego z bohaterów, jednocześnie łącząc ze sobą postaci czymś więcej niż trzyminutową rozmową wokół młota Thora. Najlepiej widać to na przykładzie relacji Iron Fista i Luke’a. Danny Rand przestaje być tak irytujący jak w swoim solowym występie, panowie swój kontakt zaczynają bardzo burzliwie, by niedługo zamienić to w znajomość opartą na zaufaniu. Zaufaniu, które serial niejednokrotnie poddaje później pod wątpliwość.
Bohaterowie to bez wątpienia jedna z mocniejszych stron The Defenders. W całym tym zamieszaniu twórcy gubią gdzieś jednak czarny charakter. Sigourney Weaver przechadza się po planie, wygłasza swoje puste, znane z setek tysięcy innych podobnych produkcji teksty i odgraża się palcem każdemu, kto próbuje się jej sprzeciwić.
Między innymi stąd bierze się główny problem nowego serialu Netflixa. The Defenders przez większość czasu po prostu nie wzbudza żadnych emocji. Iron Fist w kółko powtarza o tym, jak groźni i bezwzględni są ich wrogowie, wszyscy z powagą na twarzach opowiadają, jak Ręka jest źródłem całego zła… Szkoda tylko, że bazując na tym, co dzieje się na ekranie, trudno uwierzyć w wypowiadane przez bohaterów słowa. Twórcy mają bardzo duże kłopoty z utrzymywaniem widzów w napięciu.
Akcja powinna rosnąć przez kolejne odcinki, w powietrzu wisiałoby uczucie zbliżającego się końca i widowiskowej, finałowej walki. Tymczasem rozwiązywane w połowie sezonu intrygi nie wzbudzają większych emocji, zazwyczaj prowadzą donikąd, a kończą się walkami, które z każdym kolejnym ciosem zaczynają robić się coraz bardziej powtarzalne. Wizualnie może dalej potrafi zrobić to wrażenie, ale większość z nich ogranicza się po prostu do chaotycznej rozwałki i klasycznego: „Czy wszyscy są cali?” na koniec.
Zawodzi wyłącznie ze względu na oczekiwania, jakie aktualnie większość widzów pokłada w Netflixie. Cztery lata czekaliśmy na serial, który tak naprawdę nie wprowadza nic nowego do znanych nam wcześniej historii. Ot, kolejna przygoda kilku superbohaterów. Nowa produkcja nie tylko nie zaskakuje, ale nie potrafi nawet powtórzyć tego, co podobało nam się w Daredevilu czy Jessice Jones. W rezultacie The Defenders może posłużyć głównie jako weekendowe guilty pleasure.