Kiedy otrzymałem do testów słuchawki bezprzewodowe Bose QuietComfort 30, postanowiłem rozeznać się w temacie aktywnej redukcji szumów. Okazało się, że jeżeli chodzi o ogólnodostępne i luźne przekazy w internecie, to właśnie ta firma jest przywoływana jako wręcz wyznacznik jakości. Czy tak jest w rzeczywistości? Sprawdźmy to, na przykładzie flagowych słuchawek dokanałowych tego producenta.
Muszę przyznać, że jeżeli chodzi o dźwięk, to jestem raczej przedstawicielem „klasyków” – na ogół korzystam ze słuchawek na kablu, staram się powoli kompletować sprzęt nieco lepszy niż zintegrowane źródła dźwięku i dbam o to, aby odsłuchiwane przeze mnie piosenki były przyzwoitej jakości. Mimo to, moje domowe audio kosztuje znacznie mniej niż słuchawki Bose QuietComfort 30, na które trzeba wydać aż 1299 złotych. Z tego powodu miałem wobec nich naprawdę spore oczekiwania, które tylko wzmocniła recenzja modelu QuietComfort 35, którą przygotował dla Was Karol. Modele dokanałowe i wokółuszne to zupełnie inna bajka, ale same recenzje postaram potraktować się nieco porównawczo – w dalszej części przekonacie się, dlaczego.
Zacznijmy zatem od ogólnej charakterystyki słuchawek oraz kilku słów na temat ich konstrukcji. Bose QuietComfort 30 wyglądają dosyć nietypowo – pałąk na szyję jest stosunkowo duży, a i sam element dokanałowy niemal nie przypomina tipsów, znanych z innych urządzeń. W tej części tekstu ograniczę się tutaj do oznajmienia, że konstrukcja jest zaskakująco wygodna. Co prawda na karku mamy sporych rozmiarów… „obrożę”, ale jest ona wykonana z materiałów naprawdę dobrej jakości, nie ciąży, a same kable są przeprowadzone tak, że nie ma możliwości ich przypadkowego pociągnięcia – nawet wtedy, kiedy wokół szyi owiniemy sobie szalik.
Pudełko jest niezłej jakości, choć w tej cenie można by było pokusić się o coś nieco bardziej premium. Z drugiej zaś strony, to nie to się liczy. Prywatne doznania miałem również popsute przez to, że poprzedni recenzent nie należał do nadmiernie pedantycznych, więc użytkowanie słuchawek rozpocząłem od jęku obrzydzenia i ich czyszczenia, zdiagnozowaniu rozerwania najmniejszego tipsa, a także przetarcia pokrowca naznaczonego licznymi tłustymi plamami. Skończmy jednak „prywatę” i przejdźmy do rzeczy.
No właśnie, pokrowca. Do samego zestawu producent, oprócz słuchawek, dołącza okrągły i nie najgorzej wykonany pokrowiec, trzy pary tipsów w rozmiarach S, M i L oraz 35-centymetrowy kabel microUSB. Niestety, nie jestem w stanie wypowiedzieć się na temat tego ostatniego, bo do mnie nie dotarł. Pozwólcie zatem, że część unboxingową pozostawię w tej formie ;).
Wygląd i komfort użytkowania
Jak już wspomniałem, wygląd Bose QuietComfort 30 może być zaskakujący. Z drugiej zaś strony sama konstrukcja sprawuje się zaskakująco dobrze. Słuchawki są całkiem lekkie (63,8 grama), a cały ich ciężar opiera się mniej więcej w okolicy obojczyków, przez co sam pałąk jest w gruncie rzeczy niewyczuwalny, jeśli o komforcie mowa. Same tipsy mają specyficzną budowę, ale zaskakująco dobrze leżą w uszach, całkiem nieźle tłumią i sprawiają wrażenie trwałych. Nie wiem, czy tylko sprawiają (w końcu jeden z nich dotarł do mnie rozerwany), z całą pewnością trzeba jednak powiedzieć, że może być problem w przypadku ich uszkodzenia – trzeba będzie kupić dokładnie te od producenta. Jeżeli chodzi o ich zgubienie, to „siedzą” na tyle mocno, że jest to praktycznie niemożliwe.
Na samym pałąku znajdziemy tak naprawdę dwie ważne rzeczy – klapkę, skrywającą gniazdo microUSB oraz przycisk. Pojawiają się tutaj dwie diody, sygnalizujące stan baterii oraz połączenia, ale nie zdarzyło mi się jeszcze spojrzeć na wewnętrzną stronę plastiku oplatającego mi szyję, żeby sprawdzić naładowanie słuchawek. Można to zrobić lepiej – sam przycisk, oprócz włączania urządzenia, pełni inną rolę – jego kliknięcie powoduje przeczytanie stanu baterii, a dłuższe przytrzymanie – aktywnie podłączonego urządzenia, ponieważ do słuchawek można jednocześnie sparować ich kilka.
Ale to nie jedyny guzik, w jaki wyposażony jest ten model słuchawek. Na prawym kablu znajdziemy również pilot, na którym trzy ułożone kolejno przyciski odpowiadają za pauzę oraz regulację głośności, a wąskie „strzałki” na krótszej krawędzi pozwalają regulować poziom aktywnej redukcji szumów. Przyłożenie telefonu z włączonym NFC do tego pilota spowoduje również sparowanie się urządzeń – oczywiście po wywołaniu tej funkcji za pomocą umieszczonego na pałąku przycisku. Brzmi to dosyć skomplikowanie, ale uwierzcie mi – jest stuprocentowo intuicyjne.
A co z wygodą użytkowania? W ogólnym skrócie – bez zarzutu. Noszenie słuchawek nie jest w żaden sposób męczące, tipsy są naprawdę wygodne i zaskakująco przyjemne, nic nie ciąży, a kable są przemyślane tak, że wręcz niemożliwe jest pociągnięcie za nie. Po założeniu Bose QuietComfort 30 kompletnie o nich zapominamy, a nawet po wyjęciu słuchawek z uszu wszystko leży na tyle dobrze, że nie sprawia żadnego kłopotu.
Jeżeli chodzi o rozmowy telefoniczne, to te wypadają lepiej niż poprawnie. Mimo dziwnego zachowania systemu ANC (o czym za chwilę), komfort konwersacji jest naprawdę wysoki, a rozmówca słyszalny zaskakująco głośno i wyraźnie. Żaden z przedstawicieli „drugiej strony” nie skarżył się nigdy ani na jakość mikrofonu, ale podobno hałasy zewnętrzne były dosyć słyszalne. Jednak mojego punktu widzenia, rozmowy przeprowadzane przez słuchawki były wygodne do tego stopnia, że wręcz machinalnie szukałem Bose QC30 pod ręką, gdy tylko rozpoczynałem dłuższą konwersację.
O mieszane odczucia przyprawia mnie również pokrowiec. Jest nieźle wykonany, mieści w sobie zarówno słuchawki, tipsy, jak i – najprawdopodobniej – kabel, ale jest dosyć niepraktyczny. Przy słuchawkach mobilnych przydałoby się etui przemyślane tak, aby można je było włożyć do nieco większej kieszeni kurtki czy płaszcza. Kształt taki niejako wymusza sama konstrukcja słuchawek, a koło jest już chyba lepsze niż dziwnie zakrzywiony banan z kieszonkami na resztę elementów, ale te mobilne słuchawki niestety trzeba nosić w torbie lub plecaku.
Jeżeli chodzi o aplikację Bose Connect… Muszę z żalem powiedzieć, że jest po prostu tragiczna i nie da się z niej korzystać. Jedną z pierwszych rzeczy, jaka mi się nie spodobała, jest wymuszenie na użytkowniku używaniu funkcji lokalizacji. Potem dostrzegłem, że jedyną dostępną w niej funkcją, do której nie mamy dostępu z poziomu samych słuchawek, jest zmiana języka lub wyłączenie komunikatów głosowych. Na samym końcu okazało się, że aplikacja samoistnie rozłączyła się z moim egzemplarzem Bose QuietComfort 30 i za nic nie chce się z nimi połączyć. Cóż, chciałem dać jej szansę… ;)
Aktywna redukcja szumów
Przyznam szczerze, że jeszcze nigdy nie miałem dłuższej styczności ze słuchawkami wyposażonymi w aktywną redukcję szumów, więc z niemałym entuzjazmem podszedłem do Bose QuietComfort 30, w których Acoustic Noise Cancelling to funkcja flagowa. Z powodu braku doświadczenia w tej kwestii mogę być nieco uprzedzony, ale redukcja szumów działa… kiepsko. Mam wrażenie, że przed przeprowadzoną dosłownie godzinę po rozpakowaniu aktualizacją działała trochę lepiej, lecz na najnowszym oprogramowaniu funkcja ta jest po prostu niezadowalająca.
Intensywność aktywnej redukcji szumów można regulować za pomocą dedykowanych przycisków na pilocie lub aplikacji. Jest jednak jedna, istotna wada – nie można jej… wyłączyć. Zredukowanie jej do minimalnego poziomu ma pewne zalety, bo wtedy słuchawki paradoksalnie podgłaśniają otoczenie, co dosyć nieźle sprawdzało się podczas chęci posłuchania muzyki z jednoczesnym orientowaniem się, co się dzieje wokół. Ale to chyba nie może być tak, że słuchawki albo wyciszają otoczenie, albo je wzmacniają – naprawdę brakuje mi tutaj czegoś całkowicie pasywnego. Przesunięcie suwaka na poziom zero sprawia, że w uszach szumi bardziej, niż po wyłączeniu słuchawek. A co się dzieje, gdy wybierzemy poziom maksymalny?
Mam mieszane odczucia. Jedno trzeba powiedzieć – słuchawki na pewno wyciszają otoczenie i kiedy zdejmiecie je na ruchliwej ulicy, będziecie w szoku, ile pustego szumu nie docierało do uszu w tym czasie. Ale sama redukcja na pewno nie działa tak, jak można by było oczekiwać od słuchawek tej klasy. Ja jestem świadomy, że niemożliwe jest całkowite odcięcie użytkownika od otoczenia, ale mimo włączonej aktywnej redukcji szumów dosyć wyraźnie słyszałem zbliżający się samochód na pustej ulicy, a już całkowicie dobrze krople deszczu uderzające o parasol, czy hamujący autobus. Owszem, ma to pozytywny wpływ na bezpieczeństwo, ale przecież jeśli chcę się wyciszyć, to biorę za to pełną odpowiedzialność. Rozumiem, że niektórzy lubią mniej agresywną redukcję szumów, ale kwestię takiego wyboru należałoby zostawić użytkownikowi. Bo w chwili obecnej, tipsy StayHear+ QC zapewniają lepszą izolację pasywną, niż elektronika aktywną ;). Warto jeszcze zaznaczyć, że wbrew zapewnieniom wewnątrz aplikacji, podczas rozmów telefonicznych poziom aktywnej redukcji szumów jest obniżany do minimum, a więc dźwięki z zewnątrz są wzmacniane.
Spis treści:
1. Wygląd i komfort użytkowania. Aktywna redukcja szumu
2. Jak grają? Bateria. Podsumowanie
Jak grają?
Przed rozwinięciem tego tematu, należałoby wyjaśnić kilka kwestii. Słuchawki te są nie tylko dokanałowe, ale również bezprzewodowe, co narzuca pewne ograniczenia. Dodatkowo, w ich cenę włączony jest nie tylko aspekt Bluetooth, ale również aktywnej redukcji szumów oraz prestiżu firmy, więc jeżeli szukacie najlepiej grających doków w tej półce cenowej, to musicie poszukać gdzie indziej. Co nie zmienia faktu, że Bose QuietComfort 30 grają całkiem nieźle.
Słuchawki te są dedykowane zastosowaniom mobilnym, więc nie będę porównywał ich do swojego zestawu stacjonarnego. Jeżeli chodzi jednak o telefon, to na co dzień korzystam ze słuchawek B&O, dołączanych w przedsprzedaży do LG G5. Od czasu do czasu do smartfona podłączę też nieco tańsze Snab Overtone EP-101M (pierwszą generację). I trzeba powiedzieć to głośno – Bose QuietComfort 30 zmiatają je z powierzchni ziemi.
Muzyki słucham przede wszystkim ze Spotify, a jeśli chodzi o gatunki, to dominuje tutaj hip-hop. W celach testowych nie ograniczyłem się jednak do swoich brzmień, lecz przebrnąłem zarówno przez ciemne i uliczne rytmy z Ameryki, aż po polskie klasyki, brzmienia bardziej nowoczesne, auto-tune’owane i elektroniczne oraz symfoniczną adaptację z MTV Unplugged. W międzyczasie starałem się zaglądać do popu, rocka, etnicznych rytmów Gorana Bregovića, a nawet – jak nikt nie patrzył – disco polo. Trzeba przyznać, że we wszystkich przypadkach słuchawki radzą sobie naprawdę dobrze.
Dosyć pozytywne zaskoczyła mnie tutaj scena, która jest całkiem szeroka, „obszerna” i bardzo dobrze rozdziela wszelkie instrumenty. W niektórych momentach można mieć nawet wrażenie, że jest się na koncercie. Drugim aspektem są niskie tony, w których naprawdę można się zakochać. Na co dzień lubię dosyć wyważone brzmienie, ale Bose QuietComfort 30 swoją ciemniejszą charakterystyką mogą do siebie zachęcić nawet amatorów jaśniejszego brzmienia.
Basy wręcz rozpływają się na wszystkie ścieżki, ale nie zalewają ich, są bardzo wyraźnie zaznaczone, lecz nie dominują, a są przy tym miękkie i soczyste, wręcz satynowe. Nieco gorzej jest z wysokimi tonami – o tyle, o ile wokale po prostu nie brzmią aż tak wspaniale, tak niektóre wyższe dźwięki, szczególnie perkusyjne, potrafiły nieźle zakłuć w uszy. Może to prywatne odczucie, ale w moim mniemaniu góra jest po prostu zbyt ostra. Średnica nie zaskakuje w żaden sposób i odbieram ją naprawdę pozytywnie.
Podsumowując kwestię jakości grania – jest naprawdę dobrze. Jestem wręcz przekonany, że w tej cenie dałoby znaleźć się coś lepszego, ale w zamian za bezprzewodowość oraz aktywną redukcję szumów być może warto poświęcić pewne szczegóły, dostrzegane wyłącznie przez nielicznych audiofilów. Bose QuietComfort 30 po prostu nie mogą powstydzić się tego, jak odtwarzają dźwięki.
Bateria
Jeżeli chodzi o baterię, to tutaj jest naprawdę nieźle – do tego stopnia, że trudno mi operować dokładnymi liczbami. Czas pracy na jednym ładowaniu wynosi mniej więcej 8-10 dni, a samo ładowanie trwa – według producenta – aż do trzech godzin. Całość jest tak zaplanowana, że człowiek wręcz… zapomina o ładowaniu tych słuchawek. Zabrakło mi tutaj jakiegoś systemu przypominającego o niskim stanie baterii – czy to powtarzalnym w słuchawkach komunikacie, czy to w aplikacji. Chyba, że jakimś cudem go przegapiłem. Jeżeli chodzi o tę kwestię, to jest absolutnie poprawnie i dodatkowy komentarz jest tak naprawdę zbędny.
Czy warto?
Przyznam szczerze, że mam tutaj dosyć duże poczucie odpowiedzialności. 1299 złotych to naprawdę wysoka cena, jak za słuchawki dokanałowe do zastosowań nieprofesjonalnych i nie jestem przekonany, czy spełnią oczekiwania wszystkich. Czy spełniły moje? I tak, i nie – jakość dźwięku jest naprawdę zadowalająca, nie można przyczepić się również do wygody użytkowania, jakości wykonania i czasu pracy na baterii, ale – w moim mniemaniu – nieco kuleje aktywna redukcja szumów.
Mimo wszystko, raczej pokusiłbym się o ich rekomendację, z tą adnotacją, jeśli w Waszych preferencjach nie dominuje całkowite odcięcie od otoczenia, ale ogólnie pojmowana jakość. To nie jest tak, że wyciszanie nie działa, ale brakuje mi obiecywanej przez Quiet Comfort ciszy absolutnej – mimo to, za każdym razem słuchawki zakładałem z przyjemnością. Od siebie dodam, że z niezrozumiałych przyczyn brakuje mi w tych słuchawkach… wibracji. Odczytywanie koślawym angielskim nazwy dzwoniącej osoby przekonuje mnie znacznie mniej, niż delikatne wibrowanie na karku, o sygnalizacji poziomu baterii już nawet nie wspominając. Ale to już taka moja zachcianka ;).
Spis treści:
1. Wygląd i komfort użytkowania. Aktywna redukcja szumów
2. Jak grają? Bateria. Podsumowanie