Zmiany. Powszechnie uwielbiane w internecie. To one napędzają ruch w sieci. Każda próba wprowadzenia czegoś nowego, generuje tysiące nic nie znaczących, obrazkowych protestów. Większość użytkowników będzie uparcie trzymała się swoich ulubionych rozwiązań, niczym szczękający zębami Leonardo Di Caprio, drewnianej tratwy z Kate Winslet.
Takich przypadków jest niezliczona ilość. Osławiony Śledzik czy facebook, co i rusz odsądzany od czci i wiary, za zmiany w interfejsie i działaniu serwisu. Ostatnio Google, zamykający Readera, nie zważając na zawodzących i lamentujących użytkowników. Każdy z tych przypadków, i wiele innych, których nie sposób tu opisać, powodował fale mniej lub bardziej konstruktywnych protestów. Od dosyć przemyślanej akcji z petycją, w przypadku Readera, aż do idiotycznych “kodów” mających ukryć namiastkę Twittera w naszej klasie.
5p13rd4l4j 5l3dz1u
Nietrudno powiedzieć dlaczego tak się dzieje. Jeżeli ktoś na siłę zmienia nasz spokojny i poukładany świat, budzi się w nas bojownik o stary porządek. Część “w bezsilnej złości, łykając żal” zejdzie z barykady, inni popędzą do photoshopa i uwolnią swój gniew, publikując w sieci obrazki protestacyjne.
5p13rd4l4j 5l3dz1u
Choć to wbrew rozsądkowi, zmiany te są jednak dobre i co ważniejsze potrzebne. To właśnie one napędzają rozwój i są bodźcem do powstawania nowych i ciekawych rozwiązań. Gdyby parę razy ktoś nie powiedział sobie: “to chyba jednak można zrobić inaczej”, to dzisiaj zamiast wrzucać na kwejka obrazki o spóźnionej wiośnie, siedzielibyśmy przymarznięci do jaskini, obgryzając resztki mamuta.
Przez osiem lat hegemonii Google Readera, żaden z konkurencyjnych czytników nie zdobył jakiejś szczególnej popularności. To raczej on wykończył konkurencję. Wystarczy przytoczyć cytat z 2006 roku (a więc kilka miesięcy po jego premierze).
The RSS reader space is becoming hyper competitive, with dozens of different choices for readers.
“Przestrzeń czytników RSS staje się coraz bardziej konkurencyjna wraz z tuzinami, przeróżnych możliwości dla czytelników” (tłum. własne, za TechCrunch)
Gigant z Mountain View całkowicie zdominował rynek RSSów. Wystarczyło jednak kilka dni, by ten mały światek zaczął drżeć w posadach.
Najpierw Reeder ogłosił, że stworzy swój własny silnik do zarządzania feedami. Niedawno na blogu digga pojawiła się informacja, że, w związku z decyzją Google, rozpoczynają oni pracę nad swoim własnym czytnikiem, który “wpasuje się w Internet roku 2013” (oryg. fit the Internet of 2013). Flipboard, choć to akurat jest przypadek, właśnie wypuścił kolejną wersję swojej aplikacji. A od ogłoszenia decyzji o wiosennych porządkach minęły zaledwie dwa tygodnie. Jeżeli to nie jest innowacja, to ja już nie wiem jak tę sytuację określić.
Doskonale rozumiem inicjatorów akcji zbierania podpisów pod petycją o zostawienie czytnika. Nawet chciałem ją podpisać. Dotarło jednak do mnie to, co właśnie próbuję tu napisać: pozwólmy Readerowi umrzeć i zobaczmy co się stanie. Czy RSSy umrą razem z nim? Czy może jednak ewoluują, a więc w efekcie, być może, dostaniemy produkt o wiele lepszy?
Jeżeli już jesteśmy przy zmianach, to ostatnio po głowie chodzi mi pomysł na zmianę jeszcze bardziej radykalną: zamiast korzystać z darmowego serwisu, zdecydować się na rozwiązanie płatne. Skoro ktoś za darmo świadczy jakąś usługę i nie wiąże go ze mną żadna umowa, może w dowolnym momencie zwinąć zabawki i opuścić piaskownicę. A mi pozostanie co najwyżej strzelić focha. Z przytupem. Czym nikt się nie przejmie. Kiedy jednak w grę wchodzą pieniądze, pojawia się też zobowiązanie. Poza tym, jeżeli usługa będzie dochodowa (o Readerze mówi się, niestety nie mogłem znaleźć źródła, że mógł mieć około dwóch milionów użytkowników – niech każdy zapłaciłby jednego dolara miesięcznie), to nie będzie powodu, żeby ją zamykać.
Jest jeszcze jedno rozwiązanie. Fever. Aplikacja, którą kupujemy, a następnie instalujemy na serwerze, podobnie jak WordPressa. I wtedy działa ona tak długo, jak tylko tego zapragniemy. Nawet jeżeli ruiny centrów danych Google, już dawno zarosną mchem, a inne czytniki odejdą w zapomnienie, nikt nie ruszy samodzielnie hostowanej aplikacji. Oczywiście taki sposób nie będzie tani. Licencja na Fevera kosztuje trzydzieści dolarów (wydatek jednorazowy), do tego należy doliczyć koszty serwera. Zyskujemy jednak pewny i stabilny serwis oraz pełną świadomość tego, że nikt nie będzie wciskał nosa w nieswoje subskrypcje. Niestety wiąże się też to z koniecznością rezygnacji z tych wszystkich reklam i ofert, tak idealnie dopasowanych tematycznie do tego, co jest subskrybowane.
W ekonomii jest takie powiedzenie: “Nie ma czegoś takiego jak darmowy obiad”. To, że jesz za darmo, nie oznacza, że nikt za to nie zapłacił. Oznacza to tylko, że nie zrobił tego jedzący, tylko ktoś inny. A jeżeli ktoś płaci za nie swój obiad, to z reguły ma w tym jakiś interes. To, że firmy oferują nam za darmo usługi, bardzo rzadko wynika z tego, że tak nas kochają. Gdzieś tam jest ktoś, kto płaci za serwis, z którego korzystamy. On zaś otrzymuje w zamian niewiele. Ot, trochę naszych danych, kto by się przejmował.
Mimo, że na początku byłem trochę rozczarowany decyzją Google (w końcu mogli zostawić Readera bez rozwijana go), zaczynam patrzeć w przyszłość z coraz większą nadzieją. Natura nie znosi próżni i ta luka na pewno się czymś wypełni. Dwa miliony osieroconych użytkowników (zakładając poprawność szacunku, który przytoczyłem wcześniej), to nie lada kąsek, o który warto powalczyć. 1 lipca pożegnam więc bez żalu tę usługę, która towarzyszy mi codziennie od dobrych paru lat. A Wy, znaleźliście już alternatywę?