Kolejne lata rozwoju technologii powoli płyną, a my równolegle z nimi doświadczamy w codzienności coraz więcej nowoczesnych rozwiązań, nie zawsze uświadamiając sobie przy tym, jak wiele zmieniło się na przestrzeni minionych lat. Pozwólcie, że zabiorę Was w krótką sentymentalną podróż – razem przyjrzymy się dziesięciu technologiom z minionej dekady, które znacznie wpłynęły na branżę oraz na naszą codzienność.
Czasami, spoglądając na technologiczny aspekt codzienności, boleśnie uświadamiam sobie, jak bardzo przyzwyczaiłem się do tej elektronicznej nowoczesności.Odpisując na kolejnego maila z poziomu telefonu uświadamiam sobie, że choć możliwość ta towarzyszy telefonom od wielu lat, to na przestrzeni minionej dekady mocno ewoluowała.
Do przeczytania artykułu zachęca:
Dla odmiany prosząc Asystenta Google o zapalenie mi lampki biurkowej przypominam sobie, że część codziennych technologii jest dla mnie zupełnie nowa. Nie wiem jak Wy, ale ja nie aż tak trafnie wyobrażałem sobie przyszłość nowoczesnej elektroniki. Pozwólcie, że przybliżę Wam temat 10 technologii minionej dekady, które wpłynęły na naszą codzienność.
Pozwolę sobie jeszcze zacząć od krótkiego objaśnienia tytułu tak, aby wprowadzić Was nieco w „kryteria” dotyczące wyboru tego tekstu. Użyłem tam stwierdzenia minionej dekady, choć niektóre z tych technologii niejako pojawiły się już znacznie wcześniej, jednak to właśnie poprzednie dziesięciolecie przysporzyło się popularyzacji tych rozwiązań w każdym domu.
Gdyby nie to obostrzenie, to zwyczajnie trudno byłoby znaleźć nowości, które rzeczywiście powstały po 2010 roku, a do teraz są na tyle popularne, żeby można było mówić o realnym wpływie na naszą codzienność. Nie szukając daleko – test Turinga został opisany w Computing Machinery and Intelligence w 1950 roku, a termin „sztuczna inteligencja” został ukuty przez Johna McCarthyego zaledwie 5 lat później.
Myślę, że już rozumiecie, o co chodzi, a my przejdźmy do rzeczy. Pozwolę sobie jednak zastrzec, że kolejność… jest raczej dowolna.
Przez 4G do 5G, czyli szybki internet zawsze i wszędzie
Telefonia komórkowa jest kolejnym przykładem na to, że opisywane technologie w mniej lub bardziej zaawansowanej formie towarzyszą nam znacznie dłużej niż od dziesięciu lat. Prekursor sieci komórkowej w Polsce, Centertel, rozpoczął działalność 18 czerwca 1992 roku, a cztery lata później, na przełomie września i października, pojawili się dwaj nowi, rodzimi operatorzy – Era i Plus.
Trochę lat minęło, Centertel uruchomił markę Idea, która po latach wyewoluowała w polskie Orange, zaś od 2011 Era funkcjonuje w naszym kraju jako T-Mobile. Niezmiennie pod dawną nazwą z trzech założycieli działa tylko Plus, którego pozwoliłem sobie wyróżnić nie bez powodu.
To właśnie Plus w 2010 roku jako pierwszy operator w Polsce wprowadził LTE, które w pewnym uproszczeniu znamy jako 4G. No, zasadniczo był to Cyfrowy Polsat, który aktualnie z siecią Plus silnie współpracuje – tę kwestię odstawmy na bok. Najważniejsze jest to, że od 2011 roku konsumenci mogą swobodnie korzystać z sieci 4G w całej Polsce, bez względu na to, z usług którego operatora korzystają. Aktualnie w zasadzie trudno znaleźć miasta, gdzie dostępu do tej technologii nie ma.
Choć 3G samo w sobie nie było takie złe, to czy wyobrażamy sobie teraz funkcjonować bez szybkiego internetu dostarczanego poprzez LTE? Przed 2010 nie było wyboru, zaś teraz sieć czwartej generacji to nasza codzienność.
Po raz drugi pozwolę sobie na ukłon w stronę Plusa. W chwili powstawania tego tekstu sieć 5G właśnie ruszała, bo to właśnie ten operator zdecydował się na uruchomienie pierwszej komercyjnej sieci 5G w Polsce wraz z dniem 11 maja 2020 roku.
Początki na pewno będą trudne, ale choć miniona dekada upłynęła nam pod znakiem 4G i LTE, to właśnie zaczyna się nowy okres telekomunikacji – czas na sieć 5G.
Popularyzacja ekranów pojemnościowych
Przeskoczmy na chwilę na temat zupełnie inny, właściwie w tej chwili dotyczący głównie smartfonów. Choć nie ukrywam – spoglądam na to z drobnym uśmiechem, bowiem kiedyś tę tematykę poruszaliśmy na Tabletowo wyłącznie w ramach mówienia o… tabletach.
Swoją drogą, z pewną goryczą odnotowują fakt, że na liście „10 technologii minionej dekady, które wpłynęły na naszą codzienność” nie znalazły się tablety, bo te w gruncie rzeczy niespecjalnie na to zasłużyły – a szkoda, bo to byłaby piękna wizytówka dla okoliczności, w których Tabletowo powstawało. No, ale przejdźmy do rzeczy.
Pamiętacie jeszcze czasy, kiedy wyższość ekranów pojemnościowych nad oporowymi wcale nie była taka oczywista?Na potwierdzenie tych słów – 22 grudnia 2011 roku na łamach Tabletowo pojawił się tekst zatytułowany „Poradnik: ekran oporowy czy pojemnościowy?”.
Pozwólcie, że umieszczę Wam poniżej dwa komentarze, które pojawiły się pod tamtym tekstem – ciekawe czy harnas jeszcze do nas zagląda.
Podstawową wadą ekranów pojemnościowych jest właśnie brak precyzji i nieszczęsny multitouch, którego nie da się wyłączyć a właściwie uniemożliwia użycie pisma odręcznego. Dla tych, którzy chcą pisać (pisać, nie znaczy rysować bohomazy na pół ekranu) rysikiem pozostaje tylko sprzęt z ekranem rezystancyjnym.
Inne, równie ciekawe, zdanie na ten temat miała Julka – sami rzućcie okiem.
A ja się tak zastanawiam, czy producenci tych wszystkich nowinek telefonicznych i komputerowych myślą też o kobietach?
Z wykształcenia jestem informatykiem i śledzę te nowości, ale zastanawia mnie jedno…
Dlaczego nie można by udoskonalić ekranów oporowych, aby obsługiwały multi-touch?
Osobiście, jako kobieta noszę długie paznokcie. Pracuję w biurze, gdzie nie wymagają ode mnie krótkich paznokci, więc mogę sobie na to pozwolić.
I teraz sedno: jak mam wygodnie korzystać z tabletu z ekranem pojemnościowym? Niestety, aby to robic muszę go kłaść w niewygodnej pozycji, praktycznie na płasko, aby poruszać się po nim „palcem” a nie paznokciem, przez to przybieram dziwna postawę przy siedzeniu z głową dziwnie spuszczoną…
Wiem, ze wy, faceci, tego nie zrozumiecie, bo paznokci nie nosicie, i obojętnie pod jakim kątem naciśniecie, to wszystko jest cacy…
Musimy jednak pamiętać, że same ekrany pojemnościowe znamy nieco dłużej – trend w smartfonach zapoczątkował iPhone w 2007 roku, choć sama technologia pojawiła się już rok wcześniej w modnym LG Prada. Niemniej, czemu dowodzi podlinkowany wpis (i pamięć), jeszcze dziesięć lat temu obecność ekranu pojemnościowego w urządzeniach wcale nie była taka oczywista.
Choć obie technologie miały swoich zwolenników i przeciwników, to teraz chyba nikt z nas nie ma wątpliwości, jakim błogosławieństwem jest oferowany przez wyświetlacz pojemnościowych multi-touch, abstrahując od wygody i immersji.
Szybkie ładowanie, czyli jak Quick Charge zmienił oblicze smartfonów
Odkąd tylko zaczęliśmy zamieniać tak zwane feature phone’y, czyli klasyczne telefony, na smartfony z dużymi wyświetlaczami, zorientowaliśmy się, że z długim czasem pracy na baterii musimy pożegnać się… na długo.
Obecnie różne smartfony korzystają z różnych technologii szybkiego ładowania, ale pozwoliłem sobie wyróżnić opracowany przez Qualcomma system Quick Charge. Pierwsza generacja tej technologii pojawiła się w 2013 roku wraz z procesorem Snapdragon 600. Jakiś przykład? Ot, chociażby stary, dobry HTC One. Uroniłem łzę nad tym, jakie rewelacyjne smartfony tworzył niegdyś tajwański producent, a więc mogę z czystym sumieniem pozachwycać się chwilę szybkim ładowaniem.
Przed erą szybkiego ładowania o podłączaniu smartfona do ładowarki na paręnaście minut można było zapomnieć. Niegdyś, o standardowej mocy ładowania mogliśmy mówić przy mocy mniej więcej 5 W. Sam pamiętam jeszcze dosyć popularne ładowarki dokarmiające akumulator z natężeniem 700 mA, a więc o mocy 3,5 W, przy czym standardowa moc dla USB 2.0 wynosi 2,5 W. Przyjmijmy jednak te pięć watów za punkt odniesienia. W 2013 roku Quick Charge przesunął tę granicę w stronę 10 W, zaś aktualnie największa moc obsługiwana przez standard Quick Charge 4 i Quick Charge 4+ to nawet 100 W – oczywiście smartfony korzystają w najlepszym wypadku z kilkudziesięciu.
Quick Charge to nie jedyna technologia szybkiego ładowania. Innymi przykładami są chociażby Pump Express spod szyldu MediaTek czy Dash Charge lub VOOC dla, odpowiednio, OnePlusa i Oppo. Żeby więc nie wystawiać laurki technologii Qualcomma, za przykład tego, jak świetne jest szybkie ładowanie, niech posłuży Oppo RX17 Pro – niespełna półtora roku temu Kasia naładowała swój egzemplarz od 0 do 100% w 39 minut.
Są to oczywiście skrajne przykłady, ale kto choć raz w życiu nie złapał się na tym, że bateria w telefonie jest prawie wyładowana, a za paręnaście minut trzeba wyjść? Powerbanki to jedno, ale szybkie dokarmienie akumulatora o kilkadziesiąt procent to spory komfort, o którym kiedyś mogliśmy tylko pomarzyć.
Standardy ładowania – USB typu C jako złoty środek
Skoro już przy temacie ładowania naszych smartfonów jesteśmy, to nie sposób byłoby nie wspomnieć o standardach ładowania. Tę rolę dosłownie chwilę przed 2010 rokiem przyjęła wtyczka microUSB, której nie trzeba przedstawiać chyba nikomu – właściwie od początku istnienia smartfonów z Androidem sięgaliśmy głównie po nią. Na przestrzeni lat 2009-2011 standard microUSB wzmacniał swoją pozycję od strony dokumentacji, aby potem szturmem zdobywać właściwie większość urządzeń, z których korzystaliśmy.
Ale przecież trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść. Standard microUSB na przestrzeni ostatnich lat stopniowo ustępował nowemu typowi złącza – USB typu C. Na ten moment po ten standard sięga zdecydowana większość nowych urządzeń, choć nadal spory udział, zwłaszcza w przypadku tańszych sprzętów, ma dawny microUSB. Jednak Komisja Europejska aktywnie walczy o unifikację złącz i zachęca producentów do korzystania z USB typu C i ze sporych producentów, chyba tylko Apple pozostało przy autorskim złączu Lightning, choć i ono zdaje się powolutku ustępować USB typu C.
Cóż, wiele osób twierdzi, że taka standaryzacja niewiele zmieniła. Jednak nie da się ukryć, że zamiana plątaniny przeróżnych kabli, którą trzeba zabrać w każdą podróż, na jedną ładowarkę modułową i ewentualnie parę przewodów, to spory krok naprzód. Pomijając fakt, że nie trzeba pytać znajomych o to, jaką mają wtyczkę – właściciele iPhone’ów na pewno będą wiedzieli jak namierzyć Lightning, a szansa na posiadanie przez osobę pytaną przewodu microUSB i USB typu C jest niemal stuprocentowa.
Płatności zbliżeniowe i płatności telefonem
Same płatności zbliżeniowe pojawiły się w Polsce w 2017 roku i zapoczątkował je BZ WBK, choć teraz dostęp do tej metody płatności ma właściwie każdy posiadacz karty. Polacy bardzo szybko polubili się z tą metodą, a po zaadaptowaniu płatności zbliżeniowych z pomocą smartfonów czy wearables… polubiliśmy się również z nimi.
We wrześniu 2018 roku pisaliśmy, że Polska jest drugim krajem w Europie pod względem wykorzystania płatności zbliżeniowych. Pod koniec listopada 2019 okazało się, że Polacy naprawdę polubili płatności z wykorzystaniem Google Pay i Apple Pay, co ciekawe również z poziomu wearables. Chyba nikt nie ma wątpliwości, co się do tego przyczyniło?
W listopadzie 2016 Android Pay, znany teraz jako Google Pay, oficjalnie wystartował w Polsce. Niemal dokładnie dwa lata temu do listy obsługiwanych w Polsce metod płatności dołączył Apple Pay. Osobiście uważam, że właśnie wtedy płatności w Polsce, zwłaszcza te zbliżeniowe, zyskały zupełnie nowe oblicze. Co więcej, podobnie wskazują statystyki.
Czy Polacy nadal korzystają z gotówki i „plastikowych” kart płatniczych? Oczywiście, że tak. Ale jednocześnie bardzo lubimy korzystać z nowych metod płatności. Google Pay i Apple Pay to jedno, ale nie sposób nie wspomnieć o BLIK-u, z pomocą którego użytkownicy na przestrzeni ostatnich 5 lat wydali 47 miliardów złotych. Ostatnich kilka lat przyniosło ogrom nowości w zakresie płatności zbliżeniowych i mobilnych i mam wrażenie, że to jedna z ważniejszych technologii w tym zestawieniu.
Inteligentni asystenci w smartfonach
Tak, wiem, to dosyć odważna teza – czy inteligencji asystencji w znaczny sposób zmieniły życie każdego? Postanowiłem jednak pod ten śródtytuł podpiąć tak zwaną sztuczną inteligencję. Poczynając od odchodzącego do lamusa Kinecta w konsolach Xbox (który otrzymywał nagrody za zastosowaną przy rozwoju technologię uczenia maszynowego), przez popularyzację „inteligentnych” robotów sprzątających, aż po inteligentnych asystentów. Wszystkie te urządzenia, mniej lub bardziej inteligentne, choć pojawiały się na świecie już wcześniej, to szturmem zdobyły serca użytkowników.
Aktualnie na rynku możemy mówić o trzech głównych asystentach głosowych stosowanych w urządzeniach mobilnych. Są to oczywiście Siri, która „narodziła się” w 2011 roku, Asystent Google (znany najpierw jako Google Now), którego początki sięgają 2012 roku oraz Alexa, którą Amazon zaprezentował światu w 2014 roku.
Równie ważna jest zaprezentowana w tym samym roku Cortana od Microsoftu. Oczywiście od tamtego czasu pojawili się także inni asystenci (chociażby Bixby czy Huawei Celia), ale w Polsce najgłośniej mówi się o Siri (ze względu na spore grono użytkowników jabłkowych urządzeń) oraz Asystencie Google, nie tylko ze względu na popularność Androida, ale także wsparcie dla języka polskiego.
Cóż, inteligentni asystenci głosowi nie są może inteligentni na tyle, żeby móc załatwiać za nas skomplikowane sprawy urzędowe. Wiele osób powie także, że nie odmieniły ich życia skrajnie. Trudno jednak byłoby pominąć to, jak przez minioną dekadę obserwowaliśmy rozwój inteligentnych asystentów, którzy od niemal bezużytecznych syntezatorów losowej mowy przekształcili się w przydatnych pomocników.
Chyba zgodzicie się ze mną, że jeszcze w 2010 roku wizja wymamrotania z łóżka „OK Google, zgaś światło” czy „Hey Siri, set an alarm for 9 AM” była raczej obca. Aktualnie za sprawą rozwijającego się IoT coraz więcej spraw przekazujemy w ręce naszych inteligentych asystentów, którzy przydają się także do „odpisania” na SMS-a w samochodzie bez odrywania uwagi od drogi czy załatwiania smartfonowych drobnostek. Najbardziej ciekawi mnie jednak to, jak o asystentach głosowych będziemy pisać za następne 10 lat.
Weryfikacja biometryczna, czyli odcisk palca nie tylko na filmach detektywistycznych
Zasadniczo możemy przyjąć, że weryfikacja biometryczna w codziennym życiu pojawiła się dopiero po 2010 roku. Same czytniki linii papilarnych były obecne na świecie już wcześniej, ale dopiero miniona dekada przeniosła je do smartfonów.
W 2007 roku zapowiedziane zostały smartfony Toshiba G500 i G900, oba miały być wyposażone w czytnik linii papilarnych. W 2011 roku pojawiła się Motorola Atrix, która dawała konsumentom dostęp do optycznego czytnika linii papilarnych. Dwa lata później, 20 września 2013, świat ujrzał iPhone 5S wyposażony w TouchID, czyli pojemnościowy czytnik linii papilarnych. A wtedy wszystko ruszyło.
Aktualnie możemy mówić o dwóch systemach weryfikacji biometrycznej – czytnikach linii papilarnych oraz rozpoznawaniu twarzy, w którym prym wiedzie iPhone ze swoim FaceID, zaprezentowanym światu w 2017 roku. Sporo producentów inwestuje jednak w czytniki linii papilarnych – aktualnie możemy mówić o rosnącym trendzie montowania ich pod ekranem, który niejako zapoczątkował chiński producent Vivo.
Owszem, wcześniej smartfony oferowały odblokowywanie telefonu za pomocą twarzy czy innych
„pseudobiometrycznych” danych, ale… szkoda marnować klawiaturę, na opisywanie bezkresu błędów i niedokładności oferowanych przez tamte technologie. Obecne czytniki linii papilarnych są… wszędzie.
Taki sposób odblokowywania naszego smartfona da się odnaleźć nawet w najtańszych urządzeniach (pewnym wyjątkiem są oczywiście iPhone’y od X wzwyż ;)), a wykorzystujemy je nie tylko do potwierdzania swojej tożsamości przy odblokowywaniu ekranu, ale także w bankach czy ukrytych galeriach zdjęć.
Weryfikacja biometryczna jest bardzo wygodna i zadowalająco bezpieczna i sam aktualnie nie wyobrażam sobie używania smartfona, który nie jest wyposażony w tę technologię. Sięgając pamięcią wstecz dochodzę do wniosku, że mój pierwszy smartfon z czytnikiem linii papilarnych pojawił się w moich rękach w połowie 2016 roku, choć oczywiście wcześniej widziałem tę technologię chociażby u posiadaczy iPhone’a 5S.Minęły ledwie 4 lata, a ja nie chciałbym smartfona bez tej pozornie bezużytecznej funkcji – no, chyba że mówimy o zamianie na coś lepszego.
Rozwój aparatów w telefonach
W tej sekcji postawię głównie na Wasze wspomnienia, bo – niestety – nie mam archiwum ze zdjęciami ze starych telefonów. Niemniej, artykuł ten „ozdobię” kilkoma fotkami cykniętymi z pomocą Galaxy S20, którego akurat mam w testach – ot tak, z ręki. Ale pamiętacie jeszcze, jak zrobienie dobrego zdjęcia smartfonem graniczyło z cudem?
Aktualnie większość telefonów z powodzeniem poradzi sobie ze zrobieniem dobrego zdjęcia na pamiątkę. Nawet tanie egzemplarze wyposażone są w kilka aparatów, przyzwoitej jakości kamerkę do selfie, nie wspominając nawet o lampie błyskowej, której obecność nie była kiedyś taka oczywista.
W 2020 roku rozważając aspekt zdjęć wykonywanych przez smartfony zasadniczo skupiamy się głównie na tym czy będzie dobrze radził sobie w kiepskich warunkach oświetleniowych. Zwłaszcza, jeśli mówimy o flagowcach – tutaj zdjęcia w ciągu dnia będą w zasadzie rewelacyjne, a te nocne… cóż, w najgorszym wypadku dobre.
Oczywiście nieco inaczej jest ze smartfonami z niższej czy średniej półki – zdjęcia w nocy nadal mogą wołać o pomstę do nieba, zaś te wykonywane w ciągu dnia raczej nie będą nadawały się na konkursy fotograficzne. Niemniej, aktualnie każdy smartfon swobodnie poradzi sobie ze zrobieniem zdjęć do pamiątkowego albumu, a niejednokrotnie pojawi się szansa na cyknięcie małych dzieł sztuki.
Nadal nie można powiedzieć, że smartfony robią lepsze zdjęcia niż profesjonalne aparaty, choć wprawna ręka i oko w duecie z niezłym telefonem potrafią zdziałać cuda. Ale teraz można śmiało powiedzieć, że jeśli tylko nie ma się ochoty na noszenie aparatu, to można z niego zrezygnować i z powodzeniem udokumentować ważne chwile. Ba, smartfonowy teleobiektyw czy szeroki kąt nierzadko pozwalają na więcej niż szkła posiadane przez osoby fotografujące tylko „do szuflady”.
Niektórzy nadal rozróżniają fotografię od fotografii mobilnej, przypisując tej drugiej inne cechy i cele przyświecające podczas robienia zdjęcia. Można się z tym śmiało zgodzić, ale nie da się zaprzeczyć temu, że teraz smartfony robią zdjęcia więcej niż zadowalające.
Mobilne aplikacje do zamawiania jedzenia
W tej sekcji zasadniczo chciałbym wyróżnić dwie usługi – aplikacje umożliwiające zamówienie przejazdu oraz taki sam sposób na zamawianie jedzenia. Obie te czynności dało się wcześniej (i da się nadal) wykonać za pomocą prostego połączenia telefonicznego, ale mobilne aplikacje zmieniły w tej kwestii sporo. Pozwólcie jednak, że skupię się na zamawianiu jedzenia – taksówki zawsze dojeżdżały wszędzie, zaś sporo restauracji otworzyło się na dowóz dopiero dzięki nowym technologiom.
Aktualnie do naszej dyspozycji oddane są dziesiątki aplikacji służącym do zamawiania jedzenia – największe z nich to Pyszne.pl, Uber Eats, Wolt. Wyróżnię pierwszą z nich – niekoniecznie dlatego, że jest najlepsza, a dlatego, że z wielkiej trójcy pojawiła się w Polsce najwcześniej.
W lutym 2010 roku w Polsce wystartowała usługa Pyszne.pl. Powiedziałbym, że usługa zrewolucjonizowała rynek jedzenia na dowóz na dwa sposoby. Po pierwsze, złożenie zamówienia z poziomu aplikacji jest znacznie wygodniejsze, można na spokojnie przejrzeć menu, modyfikować je w trakcie i na bieżąco ustalać listę zamawianych dań ze znajomymi, co w przypadku połączeń telefonicznych było… co najmniej trudne.
Drugim aspektem jest jednak to, że wraz z uruchomieniem aplikacji coraz więcej firm zdecydowało się na oferowanie swojego jedzenia na wynos. Co więcej, wszystkie usługi stanowią pewnego rodzaju „agregator restauracji” i nie trzeba wyszukiwać knajpy, aby do niej zadzwonić. Wystarczy otworzyć listę lokali, które zezwalają na dowóz na adres, pod którym się znajdujemy i… wybrać to, co nas interesuje.
Nie powiedziałbym, żeby zamawianie jedzenia do domu było najważniejszym aspektem rozwoju technologii minionej dekady. Myślę jednak, że spoglądając wstecz na naszą codzienność, przeciętny Polak nie tylko częściej decyduje się na korzystanie z tego typu usługi, ale jednocześnie robi to w sposób, który kiedyś był całkowicie nieosiągalny.
Portale streamingowe, czyli legalizacja konsumowanych treści
Na samym końcu również chciałbym wyróżnić nie konkretną usługę, a raczej pewną branżę. W lutym 2013 roku w Polsce wystartował Spotify, zaś nieco ponad trzy lata później w kraju nad Wisłą pojawił się także Netflix. Oczywiście w międzyczasie dołączyło sporo innych platform streamingowych, zarówno takich do słuchania muzyki, jak i oglądania filmów – nie sposób nie wyróżnić tutaj Apple Music, HBO GO czy Amazon Prime Video, a niejeden usługodawca i tak może poczuć się obrażony za pominięcie go w tym zestawieniu.
Tę technologię, w ogólnym ujęciu – streamingu treści, uważam za jedną z tych, które zmieniły naszą codzienność najbardziej. Jeszcze 10 lat temu powszechne było pozyskiwanie multimediów w sposób nielegalny lub też tańczący na granicy z prawem, a teraz problem ten wydaje się być znacznie bardziej ograniczony. A to właśnie za sprawą portali streamingowych opartych o miesięczną opłatę.
Owszem, problem piractwa komputerowego nadal jest obecny. Aktualnie jednak sam obserwuję, że większość z moich znajomych słucha muzyki za pośrednictwem legalnego portalu streamingowego, zaś w poszukiwaniu filmu na wieczór również udaje się do usługodawcy, u którego wykupuje abonament.
Spotify czy Netflix, ale również wiele innych konkurencyjnych dla nich portali, jawią się więc nam nie tylko jako technologie, które ułatwiły konsumpcję treści, ale dla wielu z nas stały się niejako katalizatorem do legalizacji swoich poczynań w tym zakresie. W końcu… czy jest wśród nas ktoś, kto w gronie znajomych nie znajdzie ani jednego użytkownika portali streamingowych? A, niestety, wcześniej poszukiwanie muzyki czy filmów dla wielu nie ograniczało się do zakupu nowej płyty, a przeczesywaniu internetu w poszukiwaniu takiego czy innego źródła.
Technologie, które zdziesiątkowały poprzednie rozwiązania
Myślę, że taką listę można byłoby dowolnie przedłużać, a jej koniec nastałby po dziesiątkach punktów. Ze względu jednak na naszą symboliczną, dziesiątą różnicę, pozwoliłem sobie wybrać dziesięć… najważniejszych? Chyba nie. Może raczej takich „najbardziej oczywistych”, które regularnie i dobitnie pojawiają się w mojej codzienności.
Spoglądając dekadę wstecz uświadamiam sobie, jak bardzo technologia zmieniła moją – i zapewne również Waszą – codzienność. A przecież to nie jest tak, że wtedy nie było internetu, filmów, jedzenia na dowóz czy metod płatności. W związku z tym całą nostalgię tego tekstu chciałbym zakończyć raczej pewnym drobnym marzeniem… Żeby nadchodzące dziesięć lat technologii wpłynęło na naszą codzienność jeszcze lepiej niż minione.
Czy tak będzie? Cóż, odpowiedzi będę mógł udzielić dopiero w 2030 roku, jeśli traf będzie chciał, że wrócę do tego tekstu.
_
Tekst pierwotnie pojawił się w naszym magazynie powstałym z racji 10-lecia Tabletowo.pl.