Moja przygoda z grami studia BioWare zaczęła się w zamierzchłych czasach. Doskonale pamiętam kilkaset (a może i więcej) godzin spędzonych na penetrowanie zakamarków Zapomnianych Krain w Baldur’s Gate i Baldur’s Gate 2. Do dziś graniu w komputerowe RPG towarzyszy gdzieś z tyłu głowy głos Piotra Fronczewskiego i niezapomniane: „przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę”. BioWare zawsze miało u mnie olbrzymi kredyt zaufania, potwierdzony przez znakomite Knights of the Old Republic i Mass Effect 1 i 2. I tak nadszedł czas Anthem.
Anthem nie rodził się jednak gładko – ogłoszenie, że studio pracuje nad nowym tytułem pojawiło się po perturbacjach związanych z niezbyt ciepłym przyjęciem Mass Effect: Andromeda i po zredukowaniu odpowiedzialnego za nią kanadyjskiego studia w Montrealu do roli pomocniczej. Jednocześnie po sprzedażowej porażce ME:A i związanym z tym anulowaniu DLC oczekiwania wobec tytułu, który miał wypełnić lukę po serii, były duże. Także i moje.
Hymn Stworzenia
Świat, w którym się toczy akcja gry, jest ułomny. Pustoszy go nieopanowana siła, zwana Hymnem Stworzenia, pozostawiona przez bogów (a może to wcale nie byli bogowie?), gdy zdecydowali się nie kończyć swego „dzieła”. Ludzie zostali zepchnięci do Twierdz, gdzie toczą w miarę bezpieczne życie. Ktokolwiek opuszcza enklawy, musi się liczyć z problemami.
Aby przeżyć tam, gdzie szaleje Hymn, ludzie wymyślili Javeliny – potężne i niezwykle odporne egzopancerze. Używają ich – między innymi – Freelancerzy, bohaterowie do wynajęcia. Nawiasem mówiąc, i oni nie są w najlepszej formie po potężnych kłopotach, jakie sprowadziła kilka lat temu Burza – przebieg związanej z nią misji i porażki poznajemy w ramach samouczka. Pozbawieni dawnej chwały, wegetują, przyjmując różne zlecenia. Także i ty, drogi graczu.
Na początku maszynę mamy jedną (ale możemy sobie powybrzydzać jaką) i to dość skromnie wyposażoną. Przyjmując i wykonując różne zlecenia można w trakcie ich wykonywania zdobyć udoskonalenia do naszego Volkswagena. W miarę wzrostu poziomu doświadczenia sprzęt będzie coraz lepszy i bardziej różnorodny. Zyskamy też możliwość odblokowania pozostałych Javelinów – razem są 4 rodzaje: Łowca (bodaj najbardziej uniwersalny), Kolos (ciężki i doskonale opancerzony), Śmigacz (doskonały i szybki zwiadowca, ale niezbyt odporny) oraz Sztorm (który pozwala kontrolować zewnętrzne siły, w sposób nieznany w pozostałych maszynach). Bazą dla naszych poczynań będzie Fort Tarsis – to tu otrzymamy większość zadań i stąd będziemy wyruszać w teren je wykonywać.
Między ciszą, a ciszą, ludzie się kołyszą
Fort Tarsis robi wrażenie raczej klaustrofobiczne – ciasne uliczki i niezbyt wielu ludzi. Jeszcze mniej ruchu – większość ludzi wytrwale zapuszcza korzonki w jednym miejscu, oznaki życia zdradzając tylko nieznaczną gestykulacją. Nad miastem unosi się cisza – nawet „gwarna” kawiarnia bliższa jest raczej wyobrażeniu o kościele i nabożeństwie pogrzebowym, podobnie zresztą jak stragany z przeróżną zawartością – tam sprzedawcy i kupujący targują się zacięcie o towar – milcząc. Po rozległych i pełnych życia miastach Wiedźmina III Fort Tarsis wydaje się z zupełnie innej bajki. Rutynowo odwiedzamy wciąż te same miejsca, zbierając kolejne zadania. W ich wykonywaniu pomoże nam Cyfrant, partner, połączony z naszym Javelinem – jego głos będzie służył nam jako przewodnik w terenie.
Same wyjścia w teren można sprowadzić do kilku zasadniczych typów misji: podstawowe zadanie, wyjście swobodne i forteca. Pierwszy typ służy do prowadzenia wątku fabularnego, drugi daje nam możliwość swobodnego rozejrzenia się w terenie i (ewentualnie) wzięcie udziału w wydarzeniach odbywających się „na żywo”. Trzecia natomiast ma przypominać lochy z klasycznych RPG – nie opowiem wiele, gdyż na etapie, do którego dotarłem, ten typ misji jeszcze nie jest dla mnie dostępny.
Oddajcie mi mój tryb dla jednego gracza
Przyszedł czas, by ponarzekać. Robiąc sobie apetyt na Anthem, dałem sobie zarazem całkowite embargo na wiadomości o grze. Nie oglądałem screenów ani testowych rozgrywek. W związku z tym rozpoczynając pierwszą misję wątku fabularnego z dużym zdziwieniem zauważyłem miejsca, na które w momencie rozpoczęcia zadania wylosowani zostali inni gracze. Akcja z miejsca pogalopowała naprzód w takim tempie, że próbując nadążyć za innymi w kierunku akcji, z trudem dawałem radę przeczytać wyświetlany tekst dialogów z centralą. Chwila zagapienia się, pójścia nie w tę stronę czy choćby rozejrzenia się, by podziwiać widoki i pokazywał się ekran, że za moment ktoś dołączy mnie do drużyny. Jeśli nie zdążyłem – witał mnie ekran ładowania z irytująco powolnym paskiem postępu. Zabawa w zasadzie sprowadzała się do biegu (częściej lotu) w kolejne miejsca i eksterminacji przeciwników. Co gorsza, kolejne zadania są irytująco podobne do siebie, różniąc się przeważnie tylko rodzajem przeciwników i tekstem. Rozgrywką zaś najmniej.
Nie zrozumcie mnie źle, latanie jest bardzo fajne, walka też dostarcza masę frajdy, zwłaszcza, gdy już dorobimy się nieco lepszego sprzętu do siania destrukcji. Ale od gry usiłującej być RPG oczekiwałbym jednak… czegoś innego i nieliczne scenki przerywnikowe pozostawiają raczej gorzki posmak. Co z tego, że walczymy z potężnym i złym Dominium, które pragnie zawłaszczyć władzę nad Hymnem dla siebie – poziom emocji z tym związany jest zbliżony do zlecenia na utopce w Wiedźminie.
Można wprawdzie wyjść w teren w trybie prywatnym, bez osób towarzyszących, rozgrywać zadanie we własnym tempie. Tylko że balans zadań przewiduje jednak tryb wieloosobowy – próbując grać za czterech należy się liczyć z tym, że czas gry będzie znacznie większy, a poziom trudności odpowiednio wyższy. Odczujemy to także w otrzymywanych punktach doświadczenia – wbrew logice wyżej jest premiowana kooperacja, a nie samodzielne wykonanie trudnego zadania.
Oczywiście potencjał drzemiący w rozgrywce wieloosobowej jest znaczny i Anthem bardzo zyskał na grywalności, gdy po oficjalnej premierze zacząłem wykonywać kolejne zadania w zespole z przyjacielem. Mimo przypadkowych osób, które nam dopinał automat, tempo gry spadło na tyle, że tryb pościgowy przestał być potrzebny i odpowiednio do tego wzrosło zadowolenie. Ale, drogie BioWare, to nie o to chodziło.
Gdybym szukał MMORPG, wybrałbym taki z prawdziwego zdarzenia, kupiłbym sobie komplet Guild Wars 2 i zajął się rozgrywką PvE – skądinąd na ten moment wątek fabularny z GW2 zdecydowanie zdaje się przewyższać Anthem, zarówno rozmachem, jak i różnorodnością zadań. Nie napotkałem w Anthem także nic, co zastąpiłoby towarzyszących nam bohaterów i związane z nimi wątki prywatne. Brakuje mi postaci i historii na miarę Wrexa, Dracka, Peebee czy Liary T’soni.
Śpiewać każdy może, trochę lepiej lub trochę gorzej
Także od strony technicznej grze można sporo zarzucić. Czasy ładowania są tragicznie słabe, a ekrany z paskiem postępu widujemy częściej, niżby to było pożądane. Odrobinę pomaga przeniesienie gry na dysk SSD – ale i tak można gryźć biurko w trakcie czekania. Po mieście poruszamy się statecznie – by zdążyły doczytywać się obiekty i tekstury. Gra potrafiła bez powodu wywalić się do pulpitu, całkiem zawiesić lub tylko wywalić połączenie z serwerami – także po pierwszym patchu wydanym tuż przed oficjalną premierą. Od naszego szczęścia zależało, czy dało się po tym wgrać ponownie do toczącej się misji czy też (częściej) należało rozpocząć ją od nowa.
W chwili, gdy to piszę, zainstalował się drugi pakiet poprawek, niewiele mniejszy od pierwszego. Oczywiście ma sytuację poprawić. Z tego, co zdążyłem zauważyć w tak krótkim czasie, różnica nie jest znaczna. Najbardziej zauważalne jest wprowadzenie drobnych modyfikacji w grafice Fortu Tarsis. Niestety, patch nie tchnął w grę więcej życia. Miasto dalej jest ciche i spokojne, misje dalej są sztampowe, przeciwnicy mało różnorodni i jakoś nie mogę przekonać się, jak ważne zadania stoją jeszcze przede mną. Niby bronię domu przed złowrogim Dominium, ale tak naprawdę to… dalej „plutonowy Jeleń bije przeważnie wroga”.
Na szczęście w Anthem nie wszystko jest źle. Grafika stoi na wysokim poziomie, jak już zdążysz się rozejrzeć, to jest na co. Przeciętnej klasy karta graficzna wystarcza do rozgrywki FHD w wysokiej ilości detali lub do 4K w średniej i to z wygładzaniem krawędzi. Dźwięk otoczenia, walki i przede wszystkim muzyka – wszystko jest na bardzo wysokim poziomie.
Quo Vadis, BioWare?
Najpoważniejsze pytanie, jakie nasuwa mi się po kilkunastu godzinach rozgrywki, jest następujące: drogie BioWare, co właściwie robiliście przez te dwa lata? Gdzie jest dobry scenariusz? Kto to podpisał do wydania? Anthem to kawał zmarnowanego potencjału. Tak, ja wiem, jak przystało na grę MMORPG (dlaczego nigdzie jej tak nie nazywacie, co?) będzie ona rozwijana przez najbliższe lata, o ile nie okaże się, że gracze zagłosują portfelem przeciwko waszym pomysłom. Pewnie pojawi się nowa zawartość, by było warto grać w nią po zakończeniu obecnego głównego wątku. Może nawet pojawią się wątki bardziej osobiste, choć na to liczę akurat najmniej.
W tej chwili Anthem to niestety średniak z marnymi perspektywami. Zjazd w dół, nawet po średnio udanej Andromedzie, do tego za srogą cenę. Na jak długo można przyciągnąć graczy, oferując mechy, fajne latanie i niezłą – trzeba przyznać – rozróbę? Co chcecie zrobić z grą dalej? Macie jakiś pomysł, czy też jest plan typu „my z synowcem na przedzie i jakoś to będzie?”
Ja ze swojej strony daję żółtą kartkę. Nie rozstaję się jeszcze z grą, sprawdzę, co będzie miała do zaoferowania w najbliższych tygodniach. Ale moja cierpliwość jest ograniczona.
Grę do testów dostarczyła karta Visa. Żaden piksel nie został ranny w procesie przygotowywania recenzji, choć było blisko ;)