Gdybym miała wskazać najbardziej innowacyjny smartfon 2016 roku, bez wątpienia byłby to Lenovo Moto Z. Jasne, nie jest to pierwszy modułowy telefon na rynku, ale jest pierwszym, którego idea przypadła mi do gustu i, co więcej, ma spore szanse na rynku konsumenckim. Wszystko przez to, że moduły mają być kompatybilne ze wszystkimi nadchodzącymi w ciągu kolejnych trzech lat smartfonami Lenovo, dzięki czemu raz kupiony, będzie można wykorzystać przy kolejnych produktach. I to, w mojej opinii, jest niewątpliwym strzałem w dziesiątkę. A jaki jest sam smartfon – Moto Z?
Standardowo, na początku przyjrzyjmy się parametrom technicznym Lenovo Moto Z:
- wyświetlacz Super AMOLED 5,5” 2560×1440 pikseli, Gorilla Glass 4,
- czterordzeniowy procesor Qualcomm Snapdragon 820 1,8GHz z Adreno 540,
- 4GB RAM,
- Android 6.0.1 Marshmallow,
- 32GB pamięci wewnętrznej,
- aparat 13 Mpix f/1.8,
- kamerka 5 Mpix f/2.2,
- LTE,
- hybrydowy dual SIM (2x nanoSIM lub nanoSIM+microSD),
- GPS,
- NFC,
- WiFi,
- Bluetooth,
- USB typu C,
- akumulator o pojemności 2600 mAh, TurboPower,
- czytnik linii papilarnych,
- wymiary: 155,3 x 75,3 x 5,19 mm,
- waga: 136 g.
Cena w momencie publikacji recenzji: 2999 złotych. W zestawie otrzymujemy jedne plecki magnetyczne (obudowę), przejściówkę z USB C na 3.5 mm jacka audio, igiełkę do otwierania tacki, szybką ładowarkę z kablem USB C oraz bumper (plastikowe etui chroniące krawędzie telefonu).
Moto Z – cienki… ale nie cienias
Przez moje ręce przeszło całe mnóstwo smartfonów, ale Moto Z pod względem wzornictwa i samej budowy jest jednym z najbardziej intrygujących w całej historii. Wszystko za sprawą tego, że sam smartfon ma zaledwie… 5,19 mm grubości. W takich momentach chętnie bawię się słowotwórczo i mówię, że „cienkości”, bo aż zasługuje, by użyć w stosunku do tej smukłości takiego określenia. Robi wrażenie. Działa na wyobraźnię. A jak jest z komfortem użytkowania tak cienkiego smartfona?
Jeśli zechcielibyście korzystać z Moto Z bez obudowy, od razu mówię, że to nie ma sensu. Choć jego smukłość robi wrażenie, nie powinniście narażać pinów na ewentualne uszkodzenia mechaniczne, a samej szklanej powierzchni tylnego panelu – na porysowanie (samo palcowanie oczywiście również). Nie bez powodu zresztą do zestawu z telefonem dołączane są jedne dodatkowe plecki – w podstawowych wersjach sklepowych dostępnych w Polsce są dwie. Więcej obudów można dokupić osobno (79-99 złotych) i zmieniać w zależności od dnia czy humoru. Według mnie to świetna opcja, bo mając jeden smartfon, kilka razy w miesiącu może wyglądać różnie. Oczywiście pod warunkiem, że kupimy kilka takich zapasowych magnetycznych klapek. Mając w rodzinie kilka Moto Z (lub Moto Z Play), zdecydowanie ma to sens – można się nimi wymieniać, są między sobą kompatybilne.
Oczywiście magnetyczna obudowa nie sprawia, że smartfon ulega pogrubieniu w przesadnym stopniu – wciąż jest niesamowicie smukły i muszę przyznać, że mi trudno się z niego przez to korzysta. Chyba po prostu wolę bardziej poręczne modele, nieco grubsze, które lepiej dopasowują się do kształtu dłoni. Pod względem wizualnym Moto Z wygląda rewelacyjnie, ale funkcjonalnie – według mnie mógłby zapewniać wyższy komfort.
Jakość wykonania Moto Z oceniam jako bardzo dobrą. Z przodu i z tyłu mamy szkło, natomiast krawędzie to już matowe aluminium. Tu wszystko gra – smartfon wygląda jak flagowiec, wykonany jest jak flagowiec i ma flagowe parametry. A do tego oferuje możliwość korzystania z Moto Mods – wydawać by się mogło, że niczego więcej do szczęścia nie potrzeba. Ale czy tak jest w rzeczywistości, okaże się w dalszej części recenzji.
Tymczasem warto zwrócić uwagę na to, co znajduje się na krawędziach. Albo czego na jednej z nich nie ma. Trzeba bowiem pamiętać, że Moto Z jest jednym z tych smartfonów, które nie zostały wyposażone w 3.5 mm jack audio. Oznacza to, że aby skorzystać ze słuchawek przewodowych, najpierw do USB typu C należy podłączyć odpowiedni adapter, który znajdziemy w zestawie sprzedażowym z telefonem. Zastosowanie takiego rozwiązania ma dwie wady – nie można korzystać ze słuchawek jednocześnie ładując telefon, no i trzeba pamiętać, by przejściówkę mieć przy sobie – bez niej ani rusz.
Samo rozmieszczenie przycisków i złączy na obudowie Moto Z jest raczej standardowe. Na prawej krawędzi mamy trzy przyciski – dwa osobne służące do regulacji głośności oraz włącznik; łatwo je od siebie odróżnić, również bezwzrokowo, bo ten ostatni ma chropowatą powierzchnię. Lewy bok jest pusty. Górna krawędź została zagospodarowana na tackę z dwoma gniazdami nanoSIM lub jednym nanoSIM i microSD. Dolna skrywa w sobie USB typu C, do którego bez problemu można podłączyć pendrive’a (ale żeby skorzystać z jego dobrodziejstwa, polecam najpierw pobrać jakikolwiek menadżer plików).
Z przodu, nad ekranem, znajdziemy czujnik światła, kamerkę do połączeń wideo oraz głośnik odpowiadający zarówno za przeprowadzanie rozmów telefonicznych, jak i odtwarzanie multimediów (tak, dobrze czytacie, dedykowanego głośnika multimedialnego w tym modelu nie uświadczymy). Pod wyświetlaczem z kolei mamy szpecący, w mojej opinii, czytnik linii papilarnych oraz dwa charakterystyczne otwory, będące czujnikami odpowiedzialnymi za działanie powiadomień Moto Actions (w tym za powiadomienia, bo – pamiętajmy – nie ma tu diody powiadomień).
Patrząc na Moto Z z tyłu, w oczy rzuca się przede wszystkim duży obiektyw aparatu, który mocno wystaje z obudowy. To raczej nie powinno dziwić, mając w pamięci grubość smartfona (5,19 mm). Niżej, w dolnej części, umieszczone zostały piny, odpowiadające za współpracę magnetycznych modułów, zwanych Moto Mods. Aktualnie na rynku jest ich trochę, a wciąż trwają prace nad kolejnymi.
A skoro już o modułach mowa…
Muszę stwierdzić, że choć początkowo byłam do nich dość sceptycznie nastawiona, ostatecznie przekonały mnie do siebie. Przede wszystkim za sprawą prostoty korzystania z nich. Wystarczy przyłożyć moduł do telefonu i po wszystkim. Chcemy go zdjąć? Wystarczy podważyć – i gotowe. Nie oznacza to jednak, że nie trzymają się stabilnie na swoim miejscu – wprost przeciwnie, nie można im nic zarzucić.
Zastrzeżenia mam jedynie do tego, że niektóre z magnetycznych dodatków mają wyraźne luzy, przez co delikatnie chyboczą się. Sądzę jednak, że jest to wina egzemplarza testowego, który przeszedł już swoje w różnych redakcjach technologicznych.
Poszczególne moduły mają swoje baterie, które można ładować po przyłożeniu do smartfona. Oczywiście kolejność jest słuszna – najpierw ładowany jest telefon, dopiero później moduł, co uważam za świetne posunięcie.
W moje ręce trafiły trzy obudowy Moto Shells i trzy moduły Moto Mods (o których więcej przeczytacie w dalszej części recenzji):
- Moto Shells – plecki wykonane z różnych materiałów: drewna, nylonu i skóry, ich cena waha się w graniach 79-99 zł,
- głośnik JBL Sound Boost: 449 zł,
- Incipio offGrid Power Pack o pojemności 2220 mAh: 299 zł,
- Insta-Share Projector (70 cali 854×480 pikseli, 50 lumenów; działa na wewnętrznym akumulatorze przez ok. pół godziny, w sumie, w połączeniu z baterią telefonu, maksymalnie 2 godziny). Cena: 1349 zł.
Spis treści:
1. Wzornictwo, jakość wykonania. Moto Mods
2. Wyświetlacz. Działanie, oprogramowanie
3. Zaplecze komunikacyjne. Głośnik. Czytnik linii papilarnych
4. Aparat. Czas pracy. Podsumowanie