Po słuchawkach i smartfonie przyszedł czas na… kolejne słuchawki. Nothing Ear (stick) to drugi model TWS w portfolio niedawno powstałej marki. Pierwszy został przyjęty całkiem ciepło zarówno przez recenzentów, jak i samych klientów. Czy z nową odsłoną będzie podobnie? Sprawdzamy to dla Was w recenzji, na którą serdecznie zapraszam!
Słowem wstępu, specyfikacja
Na wstępie muszę przyznać, że początkowe poczynania marki Nothing robią na mnie pozytywne wrażenie. Dlaczego tak mówię? Nie sposób nie odnieść wrażenia, że dzisiejszy rynek smartfonowy, wearables czy nawet uogólniając do ogólnie pojętej technologii… jest po prostu nudny. Dziesiątki tak samo wyglądających urządzeń, które w oczach mniej zainteresowanych potrafią być na pierwszy rzut oka identyczne.
Nothing już od samego początku nie tylko starał się zerwać z łatką „marki założyciela OnePlusa”, ale także wykreować coś swojego za pomocą unikatowego designu. Wszystko zaczęło się od mocno transparentnego modelu słuchawek Ear (1), aby potem zobaczyć kontynuację tej linii w bardzo udanym debiutanckim smartfonie Nothing Phone (1), którego zresztą miałem przyjemność dla Was recenzować. Co zapewne zauważyła już większość, podobnie jest i w nowym modelu słuchawek Nothing Ear (stick), który jest przedmiotem dzisiejszego testu.
Nas wstępie przyjrzyjmy się suchym faktom, czyli specyfikacji technicznej prosto od producenta:
Model | Nothing Ear (stick) |
Opcje kolorystyczne | dostępna tylko jedna – transparentna-biała (testowana) |
Wymiary i waga pojedynczej słuchawki | 29,8 mm x 18,8 mm x 18,4 mm, ok. 4,4 g |
Wymiary i waga etui | 87,1 mm x 29,8 mm x 29,8 mm, ok. 46,3 g |
Ładowanie przewodowe | USB-C |
Ładowanie bezprzewodowe | – |
Pojemność baterii słuchawki | – |
Pojemność baterii etui | – |
Czas ładowania słuchawek w etui | 10 min ładowania zapewnia 2 godziny gry |
Czas ładowania etui | – |
Deklarowany czas pracy słuchawki | 7 godzin na jednym ładowaniu – muzyka 3 godziny na jednym ładowaniu – rozmowy 29 godzin muzyki, 12 godzin rozmów z etui |
Aktywna redukcja szumów | brak |
Łączność | Bluetooth 5,2, szybkie parowanie z Androidem i Windowsem 10 (wzwyż) |
Przetwornik | dynamiczny przetwornik 12,6 mm |
Sterowanie | Wciskane panele na każdej słuchawce |
Aplikacja wspomagająca | Tak, Nothing X |
Zawartość pudełka | Słuchawki, etui ładujące, kabel USB-C – USB-A, dokumentacja |
Cena | 559 złotych – cena startowa |
Trzeba przyznać, że same „cyferki” są dość niepozorne. Z jednej strony brak ANC i tylko jedna wersja kolorystyczna, z drugiej spory, bo aż 12,6 mm przetwornik i prawie 30 godzin pracy wraz z etui. To wszystko w cenie 559 złotych, co – w dobie pędzącej inflacji – może nie jest jeszcze jakąś wygórowaną ceną, jednakże zmusza nas, potencjalnych klientów, do dokładniejszego oglądania każdej wydawanej złotówki.
Nothing Ear (stick) – design, jakość wykonania i komfort korzystania
Nudy nie ma. To na pewno można powiedzieć o designie, jaki zaproponowali nam inżynierowie Nothing. Wszechobecna transparentność, dominujący biały kolor i czarne, a także czerwone detale, wzbudzają wrażenie obcowania z „wyższą” technologią.
Styl ten bardzo spójny (na ten moment) dla całej gamy produktów, to typowy hit or miss. Taki wygląd jedni będą uwielbiać, drudzy nienawidzić. Nie sposób to jednoznacznie ocenić. Mam wrażenie, że przy produktach tej marki, jak nigdy sprawdzi się powiedzenie, że o gustach się nie dyskutuje.
Niemniej skromnie dodam, że mi ten styl bardzo się podoba. Coś nowego i w dalszym ciągu świeżego sprawia, że przyjemnie sięga się po te TWS-y.
Przyznam, że początkowo idea wyższego, a zarazem węższego etui ładującego wydawała mi się nieco dziwna, ale już po kilku dniach obcowania z urządzeniem zacząłem ją bardzo doceniać. Standardowe i zdecydowanie częściej widywane płaskie i szersze konstrukcje, mają tendencję do wybrzuszania kieszeni spodni, co wzbudza dyskomfort. W tym wypadku Nothing Ear (stick) zdecydowanie mniej przeszkadzały mi na co dzień.
Kiedy pierwszy raz trzymałem etui w ręku byłem pewien, że część trzymająca słuchawki będzie się wysuwać z pudełka. Nic bardziej mylnego, środkowa część zawierająca pchełki jest obracana! Rozwiązania proste, a jakże funkcjonalne. Sprawia to, że przez ani chwilę etui nie zwiększa swojej pozycji i objętości, co eliminuje podatność na uszkodzenia, a zarazem uniemożliwia przypadkowe otworzenie pudełeczka przez zły chwyt czy gwałtowniejszy ruch.
Dla samego mechanizmu duży plus za jakość wykonania. Nic nie trzeszczy, nie zacina się, przez co samo obracanie potrafi być mocno uzależniające. Taki syndrom ciągłego otwierania i zamykania, znany ze składanych telefonów.
Słuchawki leżą w etui bardzo pewnie. Forma konstrukcji sprawia, że zarówno wyjmowanie, jak i ponowne wkładanie pchełek nie sprawiało mi w trakcie testu większego problemu.
Czy zrobienie tego za pomocą jednej ręki jest możliwe? Cóż… da się, ale wymaga to dużo wprawy i raczej nie należy do najbezpieczniejszych rozwiązań. Tym bardziej, że przeźroczysty plastik jest raczej śliski. Tylko biała, środkowa, obrotowa część, ma przyjemną w dotyku teksturę, która jednocześnie zapewnia pewniejszy chwyt.
Przechodząc do samych pchełek, to jeśli ktoś kojarzy słuchawki Ear (1), to Ear (stick) (ach to nazewnictwo!) mogą wydawać mu się bardzo podobne. Nie jest to bezzasadne spostrzeżenie. Konstrukcja została w zasadzie taka sama z tą zasadniczą różnicą, że Ear (stick) nie są wyposażone w gumowe końcówki. Cała główka słuchawki ma znaleźć położenie w naszym uchu. Mamy tutaj do czynienia ze słuchawkami dousznymi, a nie dokanałowymi.
Stylistycznie całość zgadza się z etui. Ale wygląd wyglądem, jak jest z komfortem? Tutaj z recenzenckiego obowiązku muszę dodać, że nigdy nie byłem fanem dousznych konstrukcji i Ear (stick) zdecydowanie tego nie zmieni.
Przez większość czasu mam obawę, że słuchawka wypadnie mi z ucha, a zgubienie jej w gąszczu jesiennych liści może nie być zbyt fortunnym wydarzeniem. Moja żona nie miała tego problemu i w jej przypadku nie słyszałem zbyt dużego narzekania na ergonomię.
Niemniej ja tęskniłem za gumowymi nasadkami, które pozwoliłby pewniej umieścić słuchawkę w uchu. Warto mieć taki aspekt na uwadze, przymierzając się do zakupu.
To, co z pewnością zwraca uwagę, to bardzo mała waga pchełek. Raptem 4,4 g sprawia, że Ear (stick) znajduje swoje miejsce w klasie piórkowej.
Kolejnym wartym odnotowania faktem jest IP54, pozwalające przetrwać urządzeniu kontakt z niewielką wodą i potem.
Umieszczone w słuchawkach panele dotykowe potrafią rozpoznawać predefiniowane gesty, takie jak pauza, wywołanie asystenta głosowego czy zmiana głośności. Te oczywiście będzie można edytować w dedykowanej aplikacji.
Nothing Ear (stick) – łączność i funkcje
Jak na obecne czasy przystało, producenci starają się nam maksymalnie ułatwić życie poprzez prowadzenie funkcji szybkiego parowania słuchawek z naszym urządzeniem. W przypadku sprzętu Nothinga są to opcje Google Fast Pair i Microsoft Swift Pair.
Zgodnie z tradycją posiadacze sprzętów Apple muszą obejść się smakiem i w ich przypadku jednorazowa czynność połączenia ze słuchawkami wymaga ciut nieco więcej zaangażowania. Osobiście miałem okazję przetestować to drugie rozwiązanie i w istocie, działa to jak należy. Trudno rozpisywać się więcej na ten temat.
W przypadku urządzeń z iOS musimy ręcznie przejść do ustawień Bluetooth, a następnie po przekręceniu pudełeczka, zostawiając słuchawki w środku, połączyć sprzęt z naszym smartfonem. Ot, cała filozofia.
Jak już wiemy, Nothing do tej pory w swoim portfolio posiadał tylko jeden model słuchawek, a zatem nie siląc się na żadną nonszalancję, nazwał aplikację towarzyszącą bezpośrednio od nazwy modelu. Teraz, kiedy pojawił się nowy wariant (a na horyzoncie jest kolejny), trzeba było zmienić ten porządek rzeczy.
Nothing X, bo tak nazywa się zupełnie nowa aplikacja towarzysząca, będzie grupowała wszystkie słuchawki producenta. Widać wyraźnie, że producent zostawia sobie także okno do ewentualnych innych sprzętów typu wearables w przyszłości.
Jaki jest pożytek z aplikacji? Szczerze mówiąc… niewielki, bo Ear (stick) nie oferują dużej liczby dodatkowych funkcji, którymi moglibyśmy sterować. Czy to źle? Zależy to w dużej mierze od naszych oczekiwań wobec sprzętu. Osobiście jestem tym faktem nieco rozczarowany, bo inflacja inflacją, ale za 559 złotych oczekiwałbym choć trochę „bajerów”.
No dobrze, ale co w takim razie możemy zrobić z poziomu aplikacji? Po krótkim wstępie wyjaśniającym sterowanie dotykowe, jest możliwość sprawdzenia stanu naładowania każdej ze słuchawek, jak i samego etui. Nie zabrakło także indywidualnego edytowania każdego z gestów.
To, czego natomiast zabrakło, to większa swoboda w ich wyborze, bo na dobrą sprawę musimy decydować się na jedno z 3-4 dostępnych rozwiązań.
Oprócz tego znajduje się wbudowany Equalizer, działajacy globalnie, obsługujący trzy domyślne tryby, jak i dający możliwość samemu pobawienia się trzema dostępnymi parametrami, czyli tonami niskimi, średnimi i wysokimi.
Wśród zakładki „opcje zaawansowane” znajdziemy także dostęp do kontroli wykrywania obecności słuchawek w uszach, trybu niskiego opóźnienia czy opcję znajdowania słuchawek, o ile znajdują się one w zasięgu BT. Ta ostatnia polega na wydaniu krótkiego, a zarazem głośnego i nieprzyjemnego dźwięku, który z pewnością ułatwi odnalezienie sprzętu wśród całej masy innych rzeczy wokoło
I to w zasadzie tyle.
Trochę mało jak na sprzęt, który choćby z wyglądu aspirujący do miana nowej i przełomowej technologii. Mogę jeszcze jedynie nadmienić, że posiadacze smartfonu Nothing (1) mogą liczyć na to, że wszystkie wymienione przeze mnie opcje są zintegrowane bezpośrednio z urządzeniem i nie wymagają instalacji żadnych dodatkowych aplikacji.
Co ważne, wszystkie funkcje są dostępne zarówno na Androidzie, jak i iOS.
Nothing Ear (stick) – jakość dźwięku, rozmów i czas pracy
Doszliśmy do najważniejszego punktu programu. Słuchawki mogą wyglądać różnorako, ale przede wszystkim mają dobrze grać. A jak jest w przypadku Nothing Ear (stick)? Co najmniej poprawnie, aczkolwiek liczyłem na ciut więcej, mając okazję korzystać z pierwszego modelu Nothing Ear (1).
Żebym został dobrze zrozumiany. Uważam, że zestawianie ze sobą tych modeli to naturalna kolej rzeczy. Oczywiście trzeba sobie zdać sprawę z faktu, że producent podniósł ostatnimi czasy cenę debiutanckich słuchawek o 50% z ceny sugerowanej 99 do aż 150 dolarów. Ear (stick) wyceniono na tyle, ile wcześniej kosztował pierwowzór, co daje też do zrozumienia, że to w tym momencie teoretycznie nieco słabszy model. Widać to zresztą choćby po braku ANC czy dostępnych kodekach. Wśród AAC i SBC zabrakło popularnego AptX.
Przechodząc do konkretów, jeśli mówimy o tonach niskich, tutaj jest wręcz wzorowo. Widać, że prace poczynione nad pierwowzorem przyniosły owoce, gdyż balans został dobrany tak, że zarówno cięższe, jak i zdecydowanie lżejsze dla ucha utwory, otwierają przed nami pełne spektrum swoich możliwości. Bas idealnie zarysowany wśród linii melodycznej potrafi podkreślić charakter odtwarzanego utworu.
W przypadku tonów średnich czuć delikatny spadek możliwości, aczkolwiek w tej sytuacji to już trochę czepialstwo z mojej strony. Jak na tę półkę cenową jest co najmniej dobrze.
Największa przepaść to tony wysokie. Tutaj czuć spore zaburzenie ścieżki dźwięku za sprawą braku głębi. Szczególnie trudno jest coś wydobyć z sopranów, gdy tak dobrze nakreślone są pozostałe tony. Czuć dużą mechaniczność, która jest dość charakterystyczna dla tańszych słuchawek.
Niemniej jednak cieszy mnie to, że producent nie zdecydował się iść w drugą stronę, zbyt bardzo przekierowując balans na stronę tonów wysokich, co nie jest rzadkością w przypadku TWS.
Nie wykluczam, że szczególnie ta ostatnia kwestia jest do poprawy w aktualizacjach. Trzeba oddać producentowi, że – ponownie nawiązując do pierwowzoru – słuchawki Nothing Ear (1) przeszły długą drogę ku lepszemu od startu do stanu, w którym się dzisiaj znajdują. Niemniej na ten moment oceniam stan na teraz, a ten nie jest może idealny poza tonami niskimi. Trzeba jednak zaznaczyć, że summa summarum wybija się nieco z tłumu.
Próba podbicia tonów za pomocą equalizera nie przyniosła oczekiwanego skutku i nie udało mi się uzyskać moim zdaniem złotego środka.
Zdaję sobie sprawę, że często jakość dźwięku różni się w zależności od tego, do jakiego sprzętu słuchawki są w danym momencie podpięte, ale w moim przypadku pomiędzy iPhonem 12, podstawowym iPadem i komputerem z Windowsem nie uświadczyłem żadnych większych, wartych odnotowania różnic.
Głośność maksymalna, jak i minimalna wypada dobrze, choć mam wrażenie, że zarówno góra, jak i dół, mogłyby oferować o 1 lub 2 stopnie odpowiednio wyżej lub mniej.
A jak wyglądają rozmowy? Poprawnie – mikrofon zbiera dobrze, a słuchawki przekazują połączenie w akceptowalny sposób. Redukcja szumów mogłaby za to działać nieco lepiej, bo moi rozmówcy potrafili narzekać na pewne „zaszumienie” przy większym wietrze. Kwestia, którą zapewne da się także poprawić software’owo.
To, co wzbudza moje największe rozczarowanie w przypadku Nothing Ear (stick), to brak dodatkowych opcji w postaci ANC czy trybu nasłuchu. W tym wypadku, segment na temat jakości dźwięku mogę w tym miejscu po prostu zamknąć. Nawet tańsze słuchawki potrafią zaoferować wspominane przeze mnie tryby. Oczywiście, że w takim przedziale cenowym często są to bardzo uproszczone moduły i nie mogą się one równać z najlepszymi rozwiązaniami z droższych o 1000 złotych konkurentów, jednakże w pewnym scenariuszach potrafią i tak znaleźć zastosowanie i dać nieco więcej możliwości. Po prostu szkoda.
A jak czas pracy? Producent deklaruje 7 godzin muzyki i 3 godziny rozmów na jednym ładowaniu. Etui przedłuża żywotność, odpowiednio, do 29 i 12 godzin. Mowa więc w praktyce o plus/minus 4 pełnych ładowaniach. Nie zwykłem do tak długich rozmów przez telefon, więc tego nie jestem w stanie zweryfikować, jeśli zaś chodzi o muzykę to w istocie 7 godzin jest w zasięgu przy 3/4 zapełnienia paska głośności. Z etui natomiast uważam, że bliżej 27 czy 28 godzinom, ale upewnienie się co do tego faktu wymagałoby jeszcze dłuższych testów.
Jak ocenić takie wyniki? Biorąc pod uwagę wagę piórkową pojedynczych słuchawek to jest poprawnie.
Najważniejszy z punktu widzenia ładowania słuchawek jest fakt, że 10 minut ładowania w istocie zapewnia blisko 2 godziny grania. W trakcie testu było to około 1 godziny i 45 minut. Pełne naładowanie zajmuje zaś około 3 kwadransów.
Samo ładowanie odbywa się za pomocą portu USB-C, znajdującego się na górze cylindrycznego etui ładującego, tuż obok srebrnego przycisku, odpowiedzialnego za parowanie.
Niestety, na pokładzie nie znalazło się miejsce na ładowanie bezprzewodowe.
Podsumowanie
Podsumowując, Nothing Ear (stick) to naprawdę niezłe słuchawki, którym zabrakło kropki nad „i” w postaci redukcji szumów czy nieco większych możliwości personalizacji urządzenia.
Tak więc mamy sprzęt, który gra naprawdę nieźle, ale nie urzeka niczym więcej. Design to typowy „hit or miss”, czasy pracy są tylko poprawne, a cena niska nie jest. Dodając do tego, że konkurencja nie śpi, nowe słuchawki firmy Nothing z pewnością łatwo mieć nie będą.
Niemniej jednak, jeśli ktoś szuka przede wszystkim ciekawego stylu, a przy tym sprzętu audio, który gra dobrze w swojej cenie (a z czasem pewnie będzie jeszcze lepiej patrząc na poprzednika), z pewnością Nothing Ear (stick) mogą zwrócić jego uwagę.
Dajcie znać, co Wy sądzicie na temat recenzowanych słuchawek. Rozważacie ich zakup, a może już złożyliście na nie zamówienie? Piszcie w komentarzach!