Motorola Pulse Escape – słuchawki, na które… brak mi słów (recenzja)

Choć do określenia siebie audiofilem jest mi naprawdę daleko, to muszę przyznać, że lubię słuchać muzyki i zwracam uwagę nie tylko na to, czego słucham, ale również na czym to robię. Jednak oprócz tego, że jestem osobą zainteresowaną tematyką dźwięku, to „trochę” bardziej jestem studentem i wiem, że wyczarowanie czterocyfrowej kwoty na podstawowy sprzęt muzyczny, to zdecydowanie nie jest sprawa prosta, a bywa nawet niewykonalna. Z tego powodu ucieszyłem się, kiedy dostałem do testów Motorola Pulse Escape – nauszne słuchawki bezprzewodowe, które można kupić za nieco ponad stówkę. Moje wymagania nie były zbyt wygórowane, ale testy zdecydowanie nie należały do najłatwiejszych…

Specyfikacja techniczna

Wygląda na to, że producent twierdzi tak jak ja – w przypadku słuchawek, cyferki nie mają żadnego znaczenia. Wybaczcie, że powtarzam to jak mantrę, ale część ludzi nadal kieruje się przy zakupie pasmem przenoszenia. Oczywiście w niewiedzy nie ma nic złego, ale nie zaszkodzi od czasu do czasu przypomnieć, jak jest w rzeczywistości i myślę, że ma to szczególne znaczenie w przypadku słuchawek tej klasy cenowej.

Motorola nie daje nam zbyt dużo informacji – no, może tyle, że pasmo przenoszenia słuchawek mieści się w zakresie 20-20000 Hz, zastosowano magnesy neodymowe, a membrany mierzą 40 mm. Wygląda więc na to, że praktyka będzie ważniejsza niż teoria ;).

Cena w dniu publikacji recenzji: około 160 złotych

Zestaw sprzedażowy

Tak się „nieprzyjemnie” złożyło, że Pulse Escape nie miały nadmiernie prostego zadania – poprzednio recenzowane przeze mnie modele nauszne kosztowały dobre kilka razy tyle. Starałem się jednak, aby podczas całego testu mieć z tyłu głowy kwotę, jaką należy wydać na te słuchawki. Mimo wszystko, pierwsze wrażenie było… bardzo kiepskie – relację zdałem jakiś czas temu w hehTechu, więc możecie wysłuchać tam, co na początku myślałem o Motorolkach.

https://www.tabletowo.pl/2018/05/22/podcast-hehtech58-120-zlotych/

Zwróciliście uwagę na tytuł odcinka? Nieco ponad miesiąc temu, słuchawki kosztowały mniej więcej 120 złotych, a obecnie cena ta skoczyła o ponad 30%!

Odchodząc jednak od kwestii osobistych – słuchawki przychodzą zapakowane w kartonowe pudełko średnich wymiarów. W środku znajduje się… przegródka z kartonu, słuchawki zapakowane w zwykły worek foliowy, kabel do ładowania, kabel AUX oraz odrobina niezbędnej papierkologii. Krótko i na temat – nie ma tak naprawdę czego omawiać. Ale czy to nie o to chodzi w tanich sprzętach? Producent ograniczył zbędne akcesoria (i trochę na nich zaoszczędził, bo przewody należą raczej do tych wykonanych mizernie), więc za tę samą cenę mógł zaoferować lepsze urządzenie zasadnicze. Czy tak było w przypadku Pulse Escape?

Trudno jednak, żebym recenzję zakończył już teraz (choć, jeśli ktoś jest fanem TL;DR, to na dobrą sprawę mógłby to zrobić), pozwólcie więc, że przejdę do nieco szerszego opisu urządzenia, w którym skupimy się kolejno na różnych aspektach słuchawek.

Wzornictwo i jakość wykonania

Sam design uważam za… nie najgorszy. Ogromne logo Motoroli na obu korpusach to nie jest to, o czym marzyłem, ale na pewno nie jest źle – zresztą, matowa czerń, szarość i nutka czerwieni właściwie zawsze wyglądają dobrze. Na pewno nie są to słuchawki, w których można się trochę polansować, ale raczej nikt nie zbłaźni się zakładając je na miasto, w czym pomagają zresztą ich stosunkowo niewielkie rozmiary.

Problemy zaczynają się, kiedy sięgniemy nieco dalej. Sam plastik jest jakości bardzo, ale to bardzo kiepskiej. Co gorsza, podobnie jest z miękkim wyłożeniem pałąka oraz… nausznicami (o których w rozrachunku ogólnym nieco szerzej wypowiadałem się w tym wpisie). Te wykonane są z materiału skóropodobnego, któremu znacznie bliżej do starej opony lub zwykłej chamskiej gumy (mieliście kiedyś basen ogrodowy?), niż do tworzywa, którym chciałbym otoczyć swoją małżowinę uszną. Nie przepadam za tak radykalnym opisem sprzętu, ale należy oddać Bogu co boskie, cesarzowi co cesarskie, a Motoroli co dziadowskie ;). Dodatkowym minusem jest również fakt, że słuchawki raczej chętnie łapią się kurzu, mają kilka interesujących dla niego zakamarków, do których nie dotrzemy przecierając słuchawki „tak o”, co możecie spokojnie dojrzeć na poniższych zdjęciach.

Smaczku do całości dodaje fakt, że zawiasy umożliwiające składanie słuchawek, a także system regulacji, strzelają tak głośno, że za każdym razem musicie sprawdzić, czy nie złamaliście przypadkiem słuchawek, co na pierwszy rzut oka może nie jest wybitnie uciążliwe, ale zdecydowanie przeszkadza – stosunkowo dyskretne wyciągnięcie ich chociażby w uczelnianej czytelni, jest na dobrą sprawę niewykonalne. Podobnie zresztą z obsługą – przyciski też dają znać o swojej pracy.

Ale – zgodnie z tym, o czym wspominałem w podlinkowanym hehTechu – za tę cenę nie można wymagać zbyt wiele. Możemy przymknąć oko na te wady, jeśli w zamian otrzymamy dobre urządzenie w kontekście audio, prawda? Ponownie posłużę się przykładem legendarnych Superluxów HD681 – zakładając te słuchawki miałem wrażenie, że trzymam konstrukcję folio-kartono-pochodną, jednak wrażenia użytkowe od razu załagodziły wszelkie niedogodności. A jak to wyglądało w przypadku modelu Motorola Pulse Escape?

Obsługa i codzienne użytkowanie

Jeżeli myślicie, że poprzednie aspekty Motorola Pulse Escape były dla mnie polem do popisu i wyżycia się tylko po to, żebym musiał wrócić z podkulonym ogonem, to… grubo się mylicie. Abstrahując od wcale-nie-takiej-złej jakości dźwięku (o której opowiem nieco później), słuchawki są niedostosowane do użytkowania. Brzmi to strasznie, ale Pulse Escape po prostu nie chcą współpracować. Aby słuchawki włączyć, trzeba przez dłuższą chwilę przytrzymać przycisk służący między innymi do pauzy i to jest chyba jedyna funkcja, która nie sprawia większych problemów. No, jeszcze Bluetooth – ten, o dziwo, działa wyjątkowo sprawnie, pomyślnie wyszukuje zadane urządzenie i nigdy nie traci połączenia z telefonem.

To co, czas puścić muzykę i rozkoszować się dźwiękiem? To niemożliwe, bowiem przycisk (tak, ten sam który służy do włączania) czasami zwyczajnie nie łapie. Ale, żeby nie było zbyt prosto, ma on jeszcze dwie funkcje – gdy uda nam się uruchomić sprzęt, dłuższe przytrzymanie powoduje wyłączenie słuchawek, a podwójne – wybranie z kontaktów ostatniego numeru. To… po prostu nie działa i średnio co drugi raz musiałem szybko łapać za telefon i kliknąć czerwoną słuchawkę, aby potem ze złością odrzucić włączone Pulse Escape w kąt. Uwierzcie mi, że nie przesadzam – moja rodzicielka nie była zbyt zadowolona kiedy o drugiej w nocy otrzymała ode mnie połączenie, a jedyne co usłyszała po odebraniu to… wspomniane już „wystrzały” spowodowane składaniem słuchawek.

A co z regulacją poziomu głośności? Jest jeszcze gorzej. Kojarzycie konstrukcję znaną w sieci jako Useless Box? To coś w dokładnie tym klimacie.

Ja podgłaśniam, słuchawki dają mi chwilę i wracają do poprzedniego poziomu głośności. Ja próbuję kilkanaście razy, a te w kółko to samo. Aż w końcu, kiedy zrezygnowany postanowię zapauzować muzykę, bo i tak jej nie słyszę, to pauza… nie działa. Próbujemy dalej – po piętnastu minutach walki się udało. Szkoda tylko, że w niektórych sytuacjach, co jakiś czas słuchawki przyciszają na chwilę muzykę do minimum, aby potem wrócić do zadanego poziomu głośności. I tak w kółko. Nie wspomnę już nawet o niewiarygodnie irytującym chwilowym zmniejszaniu poziomu głośności każdorazowo przy otrzymaniu powiadomienia. Nie wiem dlaczego, ale… chyba nigdy nie spotkałem się z czymś takim? A już na pewno nie w tak irytującym stopniu.

Jeżeli myślicie, że to już po wszystkim – oj nie, walka trwa nadal. Słuchawki mają w końcu również mikrofon, dzięki któremu możliwe jest przeprowadzanie rozmów. Na ogół nie przykładam do tego faktu większej wagi i zwracam uwagę tylko na to, czy całość działa przyzwoicie, ale tutaj… radzi sobie wyjątkowo kiepsko. Co prawda ja słyszałem swoich rozmówców, ale wszyscy wspominali, że mój głoś jest raczej niezrozumiały – nie tylko na zewnątrz, gdy swoje pięć groszy dokłada wiatr, ale również w zamkniętym pomieszczeniu…

Kolejne kwiatki odkryłem, kiedy na spokojnie zajrzałem do instrukcji słuchawek, na wypadek przegapienia jakiejś funkcji. Okazało się, że Motorola Pulse Escape mają wbudowaną funkcję zmiany equalizera. Bardzo chętnie powiedziałbym Wam na ten temat coś więcej, ale słuchawki po prostu „mówią” EQ changed i nie jestem w stanie w żaden sposób zweryfikować, co się dzieje, ani specjalnie wyraźnie odczuć zmian – te być może są zbyt subtelne, aby je wyłapać w ten sposób? Możliwe jest również sprawdzenie stanu baterii (ale do tego wrócimy później) oraz… używanie komend głosowych. Wystarczy podczas trybu bezczynności dwukrotnie wcisnąć przycisk +, aby wywołać Asystenta Google. Jako że raczej noszę słuchawki po to, żeby słuchać na nich muzyki, to nie widzę głębszego sensu używania tej funkcji, ale godne odnotowania jest to, że działa.

Mnogość funkcji niesie jednak ze sobą liczne wady – umieszczenie tego wszystkiego na trzech przyciskach sprawia, że nie tylko trzeba spamiętać kilka kombinacji (a to uważam za mało przyjazne dla użytkownika), ale też zdarza się, że Pulse Escape po prostu nie wiedzą, czego się od nich chce. Od przybytku głowa jednak boli ;).

A co z komfortem? Są bardzo neutralne czy raczej niewygodne, ale nie w sposób bolesny – docisk u dołu jest dużo lepszy niż na górze, wyprofilowanie też jest kiepskie, ale ich niska waga sprawia, że można je nosić cały dzień i nie powinny powodować bólu głowy lub uszu. Choć dodam przy tym, że określenie je jako całkowicie wokółuszne jest raczej nadużyciem ;).

Spis treści:

  1. Wzornictwo i jakość wykonania. Obsługa i użytkowanie
  2. Jakość dźwięku i stabilność połączenia. Bateria. Podsumowanie