7 grudnia zadebiutowała kolejna gra wydana przez Ubisoft. Avatar: Frontiers of Pandora, bo o niej mowa, pokazuje nam nowe historie ze świata wykreowanego przez Jamesa Camerona. Czy AFOP też jest tak spektakularny, jak efekty w filmie legendarnego reżysera?
Avatar: Frontiers of Pandora zaczyna się nudno
Avatar: Frontiers of Pandora to była jedna z tych gier, na które czekałem w 2023 roku i zdziwiłem się, że premiera nie była aż tak głośna. W końcu produkcję wydaje Ubisoft, deweloperzy garściami korzystali z wykreowanego przez Jamesa Camerona świata, a do tego zrobili na serio świetnie wyglądający tytuł. A może to po prostu Far Cry w przebraniu?
Avatar: Frontiers of Pandora ogrywałem na PC wyposażonym w AMD Ryzen 5 5600X, AMD Radeon 6600XT oraz 16 GB RAM w rozdzielczości 2560×1440. Jest to więc solidny komputer, ale nie high-endowy, a pomimo tego bez problemu ogrywałem ten tytuł na najwyższych ustawieniach graficznych w stabilnych 60 klatkach (z włączonym FSR).
Mój prawdopodobnie największy problem z Avatar: Frontiers of Pandora dał się we znaki już na samym początku gry i dlatego też od tego zacznę recenzję tego tytułu. AFOP zaczyna się po prostu bardzo nudno, a wprowadzenie niesamowicie się dłuży. Zanim akcja rozkręci się minie dobra godzina gry, jak nie półtorej. Prolog trwa po prostu zbyt długo i w dodatku nie uczy nas żadnych skomplikowanych mechanik…
Avatar: Frontiers of Pandora – im dalej w las, tym lepiej
Avatar: Frontiers of Pandora to iście filmowa gra i w wielu miejscach nawiązuje do rzeczy przedstawionych nam przez Camerona. O samej fabule wiele tutaj nie przeczytacie, ponieważ nie chcę Wam niczego spoilerować. Deweloperzy w kilku miejscach poszli na skróty i skorzystali ze znanych nam już sposobów prowadzenia historii, jak np. klasyczne włączenie się w ruch oporu, przejmowanie punktów i walka o obszary z jednostkami wrogiej armii. Złośliwi mogliby powiedzieć, że to Far Cry w przebraniu i, chociaż czuć tutaj setup tej legendarnej produkcji, to nie mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że jest to kopia 1:1 – ba, dla mnie jest to najzwyczajniej w świecie ciekawsza gra niż ostatni Far Cry.
Massive Enteratinment pokazuje nam w Avatar: Frontiers of Pandora zupełnie inne klany niż te, które poznaliśmy np. w Avatar: Istota wody. Dzięki temu twórcy mogli bez przeszkód stworzyć własną historię, chociaż ta wcale nie jest najmocniejszym punktem tej gry. Będąc szczerym, jest po prostu mocno średnia i w wielu miejscach inspirowana Far Cry.
Akcja jednak znacząco rozwija się wraz z kolejnymi godzinami rozgrywki. Początkowe znudzenie prologiem później zamienia się w zaciekawienie, aż wreszcie świat mnie wciągnął na tyle, że polubiłem nawet bieganie bez celu po lesie czy polowanie na zwierzęta.
Pamiętaj o zapasach
Avatar: Frontiers of Pandora już od samego początku kładzie bardzo duży nacisk na to, żeby zbierać zapasy. Częsci zamienne posłużą nam do zakupu lepszego ekwipunku, co w sumie się przydaje do pchania fabuły do przodu, a z kolei owoce lub rośliny do napełnienie paska jedzenia i zdrowia.
Drewno, z których zrobisz strzały, także musisz samemu zebrać, podobnie zresztą jest z amunicją do karabinu, który dostaniesz w swoje ręce po około 2 godzinach zabawy. Co więcej, trzeba także karmić swojego Ikrana, żeby wypełnić jego pasek energii. Życie z nim na Pandorze jest o wiele prostsze, więc nie zapominajcie o tym ;)
Frontiers of Pandora faktycznie żyje… Pandorą. Lasy i dzika fauna tej planety to nieodłączny element gry, często zresztą bardzo zjawiskowy, ale czasami i złudny. To nie jest tak, że cała planeta jest bardzo przyjazna, ponieważ obok pożytecznych roślin, są trujące granaty, a zza drzewa może wyskoczyć na Ciebie złowrogo nastawione zwierzę gotowe przyrządzić sobie z wnętrzości naszej postaci kolację.
Avatar: Frontiers of Pandora może nie ma wielu skomplikowanych mechanik, ale są takie, które sprawiają, że gra jest ciekawsza. ZPZ w robotach możemy np. łatwo wykończyć, strzelając w słaby punkt mieszczący się na plecach tego ustrojstwa. Z kolei, aby zerwać owoc, musimy w minigrze wykonać odpowiednią sekwencję. Podobnie jest zresztą w przypadku naprawy lub celowego popsucia jakiegoś urządzenia – tam też czeka na nas minigra.
Avatar: Frontiers of Pandora to nie sprint, a maraton
Świat przedstawiony przez deweloperów jest… bardzo duży. Podróżując na Ikranie nie zwiedzisz go w kilka minut, a często po prostu będziesz musiał biegać na nogach. Las jest wertykalny, wielopoziomowy, a to oznacza częste wspinanie się po drzewach, grzybach i roślinach. Czasem trzeba też chwilę pokombinować, w jaki sposób można się dostać w konkretne miejsce.
Warto dbać o poziom energii, co właśnie możesz zrobić zbierając owoce i rośliny, a także przyrządzając dania. Zaopatrz się w odpowiedni zapas w ekwipunku, ponieważ nie raz zabłądzisz, a twórcy chyba wyszli z założenia, że jako Na’vi powinniśmy wiedzieć, jak poruszać się po świecie – znaczniki ograniczono do minimum. Może to i lepiej? W końcu dzięki temu miałem większą immersję biegając po tym świecie i poznając go na swój sposób.
Grając w Avatar: Frontiers of Pandora z pewnością zgubisz się wiele razy. Jest w tym swobodnym zwiedzaniu świata pewien urok, więc nie można na to narzekać. Poza tym akurat do tego świata pasuje mi metoda prób i błędów, chociaż rozumiem, że niektórych to może frustrować.
Poluj niczym Na’vi
Polowania to ważna część Avatar: Frontiers of Pandora. Możemy wytropić zwierzynę lub napaść na kilku złych ludzi, którzy palą wioski oraz niszczą faunę Pandory. Samo skradanie się ma swój urok, a poza tym możemy konflikty rozwiązywać na różne sposoby. Chcesz po cichu wyeliminować wszystkich przeciwników? Nie ma problemu. Wolisz totalną rozwałkę? Wskocz w sam środek grupy rywali i wyeliminuj ich w bezpośredniej konfrontacji.
W całej tej pogoni za kolejnymi starciami oraz misjami nie zapomnij jednak o rozwijaniu swojej postaci. W Avatar: Frontiers of Pandora jest skalowanie przeciwników i tereny dostępne dla konkretnych poziomów bohatera. Swojego Na’vi rozwijamy za pomocą coraz lepszego ekwipunku, a także przyznając punkty w drzewku umiejętności. Te jest dość proste i daje nam standardowe dla tego typu gier możliwości, czyli nowe umiejętności, więcej obrażeń czy energii – ot, nic specjalnego.
Gra ma jednak niefajną mechanikę, która zmusza do wykonywania pobocznych zadań, żeby mieć lepsze wyposażenie potrzebne do popchania głównego wątku do przodu, bo bez niego jest po prostu bardzo trudno. Duże „ale” można mieć także do systemu strzelania, bo o ile w przypadku łuków nie jest to źle zaprojektowane, tak np. używanie karabinów nawet w 1/10 nie jest tak przyjemne, jak chociażby w Call of Duty: Modern Warfare 3.
W trakcie przemierzania Pandory można skorzystać z różnych łuków czy też broni, ale nie różnią się one od siebie na tyle, żeby wymyślać specjalne taktyki czy dostosowywać broń do sytuacji – na serio prawie wszystko idzie załatwić łukiem.
Poważne rozwijanie postaci? To nie prawdziwe RPG!
Avatar: Frontiers of Pandora ma niewątpliwie wiele zalet, ale ma też kilka wad, a jednym z większych kamyków do ogródka twórców jest sposób rozwijania naszych postaci. Ten jest po prostu nudno zaprojektowany, w standardowy sposób korzystając ze schematów z wielu innych gier. Proste drzewko, punkty umiejętności, które wpadają w trakcie gry i tyle. A można było przecież wymyślić coś kreatywnego, szczególnie, gdy korzysta się z takiego świata jak Pandora.
Podobnie jest w przypadku ekwipunku – tutaj również jest dość nudno, żeby nie powiedzieć, że wręcz sztampowo i nie ma żadnego efektu „wow”. Twórcy tyle razy przekładali grę, że akurat ten aspekt mogli na spokojnie dopracować…
Avatar: Frontiers of Pandora to przepiękny świat
James Cameron podbił serca fanów Avatara m.in. efektami specjalnymi i przepięknymi obrazkami, które pamiętamy z 2009 roku. 14 lat później dostajemy poważną grę w tym świecie i ta jest tak samo piękna oraz zjawiskowa. Zespół deweloperów, odpowiedzialnych za graficzne przygotowanie Avatar: Frontiers of Pandora, wykonał kawał świetnej roboty. Nie dość, że świat jest duży, to jeszcze zróżnicowany, a do tego jego wygląd zmienia się w czasie i nie chodzi tutaj tylko o dzień oraz noc, ale przede wszystkim o to, że nasze poczynania mają wpływ na to, jak wygląd świat.
Gdy rafineria działa, okolica wokół niej „płacze” – w momencie, gdy ją zniszczymy, to zaczyna się odradzać. Niby proste, ale jednak robiące wrażenie. Takich elementów, które są fajnie zrobione, w Avatar: Frontiers of Pandora jest po prostu dużo. Twórcy przyłożyli się i stworzyli przepiękny świat, cieszący oko. Gdyby tylko fabuła oraz system rozwijania postaci były tak samo dobre, to może moglibyśmy mówić o kandydacie do gry roku.
Warto zagrać w Avatar: Frontiers of Pandora
Wiele osób zapewne zastanawia się, czy warto zagrać w Avatar: Frontiers of Pandora? Tutaj odpowiedź może być tylko jedna: tak. Oczywiście ten tytuł nie jest niczym odkrywczym, genialnym czy przełomowym. To po prostu udana, dobra produkcja na długie, zimowe wieczory. Około 15-20 godzin dobrej zabawy, biegania po lesie i strzelania z łuku do żelastwa, a ten czas można wydłużyć misjami pobocznymi. Przepiękna grafika na pewno mocno poprawia ocenę tej produkcji, bo system walki mógłby być lepszy, a fabuła nie porywa.
Warto jednak zaznaczyć, że przemierzając Pandorę ani razu nie natknąłem się na błąd, źle wczytaną teksturę czy problem z zapisem gry. Trudno jest więc nie dać tej produkcji oceny 7/10. Na więcej nie zasługuje, ale nie jest to klon Far Cry 1:1 (chociaż czerpie pełnymi garściami z tej serii), a raczej, jak już, to podrasowana wersja FC.
Avatar: Frontiers of Pandora można kupić na PC, Xbox Series X/S oraz PlayStation 5 w trzech różnych wersjach. W przypadku komputerów osobistych najtańsza z nich kosztuje 289,90 złotych, Gold Edition z przepustką sezonową to wydatek rzędu 439,90 złotych, a za Ultimate Edition z Digital Art Book i Ultimate Pack trzeba zapłacić już 539,90 złotych.
W przypadku konsol PlayStation i Xbox, podstawowa wersja kosztuje 339 złotych, a Gold Edition oraz Ultimate Edition to wydatek, odpowiednio, 489 i 579 złotych. Tytuł jest także dostępny w ramach Ubisoft+.