Witam serdecznie w kolejnej odsłonie cyklu Po Godzinach, w którym jak w każdy piątek odrywamy się na chwilę od otaczającej nas na co dzień tematyki tabletów, by przyjrzeć się innym ciekawostkom ze świata techniki i nauki. W dzisiejszym odcinku sprawdzimy między innymi, czy możliwe jest uprawianie warzyw w kosmosie i jakich chwytów używają firmy Google i Facebook w walce o pozyskanie nowych użytkowników. Powrócimy też na chwilę do tematu Heartbleed – drobnego błędu który od dwóch tygodni spędza sen z powiek ekspertom od internetowych zabezpieczeń. Najpierw jednak przyjrzymy się bliżej najnowszemu odkryciu astronomów z agencji kosmicznej NASA.
Pod koniec zeszłego miesiąca w sieci pojawiły się nieoficjalne informacje dotyczące odkrycia pierwszej w historii planety o wymiarach i właściwościach podobnych do Ziemi. Nienazwany jeszcze wtedy obiekt, odkryty za pomocą teleskopu kosmicznego Kepler, miał posiadać rozmiar zaledwie o dziesięć procent większy od kuli ziemskiej i spełniać wszystkie warunki niezbędne do tego, by w teorii mogło zaistnieć na nim życie. Wczoraj doniesienia te zostały oficjalnie potwierdzone przez agencje kosmiczną NASA, która wzbogaciła je również o kilka nowych, interesujących informacji.
Kepler-186f, bo taką nazwę otrzymała wspomniana planeta, znajduje się w odległości pięciuset lat świetlnych od Ziemi. Wszystko wskazuje na to, iż jest to planeta skalista, spełniająca podstawowe warunki umożliwiające występowanie na niej wody w stanie ciekłym, chociaż naukowcy przyznają, że nie da się tego na razie jednoznacznie potwierdzić. Wyraźnie zaznaczyli oni również, że mimo iż Kepler-186f posiada wiele cech upodabniających ją do Ziemi, to jednak bez wątpienia nie jest jej bliźniaczką. Najważniejszą różnicą jest fakt, iż orbituje ona wokół gwiazdy znacznie mniejszej od słońca, przez co rok trwa tam zaledwie 130 dni, w południe jest ciemno jak u nas na godzinę przed zmierzchem, a średni poziom nasłonecznienia wynosi jedynie jedną trzecia tego co oferuje nam centralna gwiazda naszego układu słonecznego. Bliżej jej zatem do miana bliskiego kuzyna naszej planety, co i tak daje dość optymistyczne perspektywy na przyszłość.
Zanim jednak ludzkość na dobre zajmie się podbojem obcych, odległych planet, musi ona najpierw zająć się badaniem nieco bliższych nam rejonów kosmosu. W miniony poniedziałek rozpocząć się miała misja statku kosmicznego Space X Dragon, mającego dostarczyć zaopatrzenie na Międzynarodową Stację Kosmiczną (ISS). Niestety, w wyniku awarii jednej z rakiet nośnych została ona przełożona na piątek, co oznacza, że w chwili gdy czytacie te słowa, „smok” powinien zmierzać już spokojnie do wyznaczonego celu. Misja wykonywana przez wspomniany statek wyróżnia się na tle innych lotów zaopatrzeniowych tym, iż na jego pokładzie znalazło się kilka niecodziennych urządzeń, które już za kilka dni usprawnią życie astronautów.
Jednym z najciekawszych z nich jest Veggie, będące czymś w rodzaju zaawansowanej technologicznie kosmicznej szklarni, która pozwoli astronautom znajdującym się obecnie na pokładzie ISS zapisać się w historii ludzkości jako pionierzy pozaziemskiego ogrodnictwa. Niestety, mimo iż wspomniane narzędzie zoptymalizowane zostało pod kątem jak najszybszego otrzymywania plonów (pierwszym warzywem uprawianym w kosmosie będzie prawdopodobnie sałata rzymska), mieszkańcy stacji będą musieli trochę poczekać na możliwość posmakowania efektów swojej pracy. Zamrożone próbki pierwszych zbiorów będą bowiem musiały najpierw zostać odesłane na ziemię, w celu zbadania ich pod kątem przydatności do spożycia.
Jeśli jednak okaże się, że warzywa wyhodowane w przestrzeni kosmicznej są jadalne dla człowieka, system Veggie może stać się istnym zbawieniem dla diety astronautów. Będzie on bowiem dla nich stałym źródłem świeżego pożywienia, które obecnie widywane jest na pokładzie stacji kosmicznej zaledwie kilka razy do roku i, jak przyznają sami zainteresowani, znika zaraz po pojawieniu się.
Pozostańmy jeszcze przez chwilę w temacie aeronautyki, tym razem jednak nieco bardziej przyziemnej. Kilka tygodni temu świat obiegła informacja, że kolejnym wielkim zakupem firmy Facebook będzie Titan Aerospace, producent bezzałogowych pojazdów latających, zdolnych utrzymywać się w powietrzu nawet przez kilka lat, dzięki zasilaniu energią słoneczną. W teorii drony te posłużyć miały do realizacji celów statutowych fundacji Internet.org, czyli dostarczania darmowego internetu w miejscach gdzie jest on trudno dostępny.
W minionym tygodniu sprawy przyjęły jednak zaskakujący obrót, gdyż oferta Zuckerberga została przebita przez… Google, które oficjalnie stało się nowym właścicielem wspomnianej firmy. Oznacza to, że bezzałogowe pojazdy firmy Titan Aerospace zostaną najprawdopodobniej wykorzystane w ramach projektu Loon, będącego google’owskim odpowiednikiem inicjatywy Internet.org, który do tej pory koncentrował się na dostarczaniu internetu za pomocą… balonów orbitujących wokół kuli ziemskiej. Wygląda więc na to, że gigant z Mountain View zyskał teraz wyraźną przewagę w tym dziwnym wyścigu, w którym stawką jest możliwość dostarczania usług (a co za tym idzie, wyświetlania reklam) pokaźnemu gronu potencjalnych nowych klientów. Facebook nie pozostaje jednak daleko w tyle, gdyż nieudany zakup Titan Aerospace zrekompensowany został rozpoczęciem współpracy z nieco mniejszą firmą z tego samego sektora, noszącą nazwę Ascenta.
Co ciekawe, nad podobnym wykorzystaniem latających pojazdów bezzałogowych pracuje również DARPA – amerykańska agencja rządowa zajmująca się rozwojem technologii wojskowej. Można jednak spokojnie założyć, iż cele leżące u podstaw jej projektu są zgoła odmienne, niż te przyświecające szlachetnym jakby nie patrzeć (choć nie bezinteresownym) inicjatywom firm Google i Facebook.
A skoro mowa już o nietypowych działaniach giganta z Mountain View… Google Glass to gadżet, którego nie trzeba chyba przedstawiać nikomu, kto chociaż trochę interesuję się technologicznymi nowinkami. W minionym tygodniu o inteligentnych okularach zrobiło się głośno po raz kolejny, tym razem za sprawą jednodniowej wyprzedaży, podczas której każdy mieszkaniec stanów mógł bez większych przeszkód wejść w posiadanie tego nietuzinkowego akcesorium (do tej pory było one dostępne jedynie dla wybranych testerów, których liczba mieściła się w granicach dziesięciu tysięcy). Cena jaką przyszło zapłacić szczęśliwym nabywcom wynosiła półtora tysiąca dolarów. Chętnych jednak nie brakowało, o czym świadczy chociażby fakt, iż niektóre kolory oprawek wyczerpały się zaledwie kilka godzin po rozpoczęciu sprzedaży. Warto wspomnieć, że wyprzedaż dotyczyła najnowszego modelu Google Glass, wyposażonego w ulepszone oprawki pozwalające na zamontowanie normalnych szkieł korekcyjnych i działającego pod kontrolą systemu Android 4.4 Kitkat. Gigant z Mountain View nie zdradził jednak, ile nowych egzemplarzy okularów weszło do obiegu w miniony wtorek. Nadal nie wiadomo też, kiedy ostateczna wersja gadżetu trafi wreszcie do normalnej sprzedaży.
Popularność okularów firmy Google wzbudziła najwyraźniej nieco zazdrości w dziale projektowym Samsunga. Koreański gigant zgłosił bowiem niedawno wniosek patentowy, dotyczący urządzenia na pierwszy rzut oka łudząco podobnego do wspomnianego produktu konkurencji. Po bliższym zapoznaniu się z koncepcyjnym akcesorium okazuje się jednak, że tak naprawdę jest to słuchawka bluetooth wyposażona w wyświetlacz, przeznaczona do współpracy z smartfonami, w podobny sposób w jaki obecnie robią to zegarki z serii Galaxy Gear. Warto pamiętać o tym, że w zeszłym miesiącu firma Samsung zdobyła interesujący patent na klawiaturę działającą w rzeczywistości rozszerzonej, który w połączeniu z wspomnianym akcesorium mógłby pozwolić np. na pisanie SMS-ów bez konieczności sięgania po telefon.
Na koniec powrócimy na chwilę do jednego z najważniejszych tematów zeszłego tygodnia. Heartbleed, bo o nim mowa, zaistniał w świadomości internautów kilkanaście dni temu, jako jedna z największych luk w historii internetowych systemów zabezpieczeń. Mimo iż problem ten został naprawiony ledwie kilka dni po wykryciu, wywołany przez niego medialny szum dotyczący bezpieczeństwa danych w sieci wcale nie przygasł, a wręcz przeciwnie, przybrał na sile.
Wszystko za sprawą obszernego artykułu opublikowanego przez agencję prasową Bloomberg, twierdzącego iż amerykańska Agencja Bezpieczeństwa Krajowego nie tylko od dawna wiedziała o luce w zabezpieczeniach bibliotek OpenSSL, ale też wykorzystywała ją do szpiegowania swoich obywateli. Na odpowiedź ze strony NSA nie trzeba było czekać zbyt długo. W lakonicznym oświadczeniu wydanym za pomocą serwisu Twitter rzecznicy agencji ogłosili, iż o błędzie dowiedziała się ona tak jak wszyscy inni, za sprawą firm Codenomicon i Google. Głos w sprawie zabrała również Rada Bezpieczeństwa Narodowego (NSC), która z kolei postanowiła udostępnić światu swoje oświadczenie w formie dokumentu Google Docs. Sprawa dość szybko dotarła jednak do momentu, w którym co bardziej paranoidalni internauci zaczęli snuć teorie spiskowe, mówiące o tym, iż luka w zabezpieczeniach została wprowadzona celowo, by umożliwić agentom NSA łatwiejszy dostęp do prywatnych danych obywateli. Plotkom tym kategorycznie zaprzeczył dr Robin Seggelmann, niemiecki programista odpowiedzialny za wadliwy fragment kodu, który oświadczył, że cała sytuacja była jedynie wynikiem jego niedopatrzenia. O tym, ile prawdy znalazło się w obszernym raporcie agencji Bloomberg nie dowiemy się chyba nigdy, gdyż jak to zwykle bywa w takich sprawach został on napisany na podstawie doniesień pochodzących z anonimowych źródeł. Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że amerykańska Agencja Bezpieczeństwa Krajowego w ostatnich latach przyjęła rolę kozła ofiarnego, któremu niejako z automatu przypisuje się powiązania z wszystkimi aferami dotyczącymi naruszania prywatności w sieci.
Dużo realniej wyglądają natomiast zarzuty postawione pewnemu nastolatkowi z Kanady, który zapisze się w historii internetu jako pierwsza osoba zatrzymana przez policję w związku z wykorzystywaniem błędu Heartbleed. Jak donosi Agencja Informacyjna Reutera, przed młodocianym „cyberprzestępcą” postawione zostaną zarzuty wykorzystywania luk w bibliotekach OpenSSL w celu uzyskiwania dostępu do danych znajdujących się na serwerach kanadyjskiego urzędu podatkowego.
I to by było tyle na dziś. Miłego weekendu i do zobaczenia za tydzień!