Często spotykam się z takimi opiniami, że jak gry to w granie w nie, ale żeby oglądać jak ktoś inny gra? Absurd. Nie ukrywam, że sam podzielałem ten pogląd w pewnym stopniu. Jakiś czas temu zrozumiałem jednak, o co w tym chodzi.
Jedną z najchętniej oglądanych gier od lat jest Counter-Strike: Global Offensive. To już trzecia część tej niezwykle popularnej serii, która została stworzona z myślą o rozgrywkach esportowych i o tym trendzie, w którym gracze stają się także widzami. Sam swoją przygodę z CS-em (1.4) zacząłem jakoś w szkole podstawowej. Po Internet chodziło się do kafejek internetowych (4 zł za godzinę!) i tam też urządzaliśmy rozgrywki po sieci wewnętrznej. To było zdecydowanie lepsze rozwiązanie, niż rozgrywki na zmianę z botami na jedynym udostępnionym szkolnym komputerze w podstawówce. W kafejce zbieraliśmy się kilka razy w tygodniu po lekcjach i to nam w zupełności wystarczało.
Później pojawił się szerzej dostępny Internet w domach. Jedni mieli już Neostradę, inni męczyli się z Internetem radiowym – przynajmniej w mojej miejscowości. To już były jednak jakieś warunki, żeby można było grać wspólnie z dala od siebie. Pod koniec 2004 roku pojawił się Counter-Strike: Source, który zaczerpnął nazwę od silnika wprowadzonego właśnie początkowo do niego i do Half-Life’a 2. Obie te gry zaczęły wymagać specjalnego programu do ich uruchamiania, co w erze „instaluj i graj” było nie do pomyślenia i początkowo piętnowane przez graczy. Mowa oczywiście o platformie Steam, która dzisiaj jest głównym i dla wielu jedynym miejscem, gdzie kupują i kolekcjonują gry na PC.
Steam początkowo nieco ułatwił wspólne zbieranie się i gromadzenie graczy na serwerach. Zagrywałem się w „Source’a” z przyjaciółmi w czasach gimnazjum i jeszcze na początku liceum. Mieliśmy swoje ulubione style gry, mapy, bronie, na kontach blisko 900 przegranych godzin. To była druga gra, w którą grałem po sieci i w zasadzie jedna z ostatnich, przynajmniej w tamtym czasie. Zawsze wolałem gry typowo single-playerowe, z fabułą, przede wszystkim cRPG i strategie (zarówno turowe, jak i w czasie rzeczywistym). Nastąpiła długa przerwa w moim graniu multiplayer. Ominęła mnie moda na jakiekolwiek MMO, szał na moby, większość Battlefieldów (poza 1942) czy Minecrafta.
Wspomniany na początku CS:GO już mnie nie wciągnął. Sentyment oczywiście wygrał i grę kupiłem, ale kompletnie nie mogłem wgryźć się w nowy silnik i szereg mniejszych i większych zmian, nie rozumiałem o co chodzi z tymi skrzynkami i dlaczego ludzie zaczęli pokazywać jak grają na YouTubie. Powrót do grania multiplayer się nie udał. CS:GO za to wciągnął mojego o 11 lat młodszego brata, tak jak mnie w tym samym wieku wciągnął Source. I tak obserwowałem co mu się podoba, jak rozwija swoje umiejętności, które ja też te kilkanaście lat temu rozwijałem dla czystej rozrywki w jednoczesnym duchu współzawodnictwa. A ja dalej nie rozumiałem, dlaczego poza swoją grą ludzie chcieli jeszcze oglądać innych czy obserwować liczne turnieje czy nawet konkretnych graczy na ich kanałach.
Lata później pojechałem na swój pierwszy IEM i miałem okazję oglądać finały mistrzostw w CS:GO, gdzie ścierały się najlepsze drużyny. Atmosfera na trybunach w katowickim Spodku była niesamowita. I chociaż niewiele rozumiałem, nie rozróżniałem taktyk poszczególnych drużyn, nie kojarzyłem najważniejszych graczy, to przyjemnie było brać w tym udział i obserwować bardzo entuzjastycznie nastawionych ludzi siedzących naprzeciwko wielkiego telebimu, pod którym na żywo rywalizowały ze sobą drużyny. Pamiętam też, że na IEM właśnie dostałem pełną wersję Rainbow Six Siege, w którego dwie poprzednie bety grałem już wcześniej, ale – jak to z grami multiplayer u mnie bywało – nie porwał mnie, nie zrozumiałem go. Miałem sentyment do tej serii, bardzo mile wspominam szczególnie Rogue Spear i dodatki do niego.
A tu proszę, Rainbow Six na miarę naszych czasów – tylko z trybem multiplayer. Zainstalowałem pełną wersję, żeby zrobić trzecie podejście i udało się. Urzekły mnie w nim dbałość o detale, wymuszenie współpracy między graczami z drużyny, istota taktyki i dobrej jakości dźwięku w słuchawkach oraz wertykalność map. Oczywiście gameplay i poziom trudności też nie były bez znaczenia. I wsiąknąłem. To była pierwsza od lat gra sieciowa, którą odpalałem co wieczór i w której znów spędziłem łącznie setki godzin. Nie aż tak dużo jak w CS:S, ale wystarczająco.
Równolegle pogrywałem w karciankę Blizzarda – Hearthstone – więc w tym momencie mogłem o sobie mówić jako o graczu stricte multiplayerowym. Nagle zdałem sobie sprawę, że to całe oglądanie jak ktoś inny gra w moje ulubione w tym czasie gry nie jest takie głupie. Dlaczego?
Zdarzało mi się obejrzeć finały turniejów w Rainbow Six Siege, żeby móc zobaczyć, jakie taktyki sprawdzają się wśród graczy na światowym poziomie i przy okazji zrozumieć jak bardzo amatorsko gram, pomimo przeświadczenia o swoim niezłym przecież poziomie. Lubię też od czasu do czasu obejrzeć kompilacje najciekawszych zagrań w Hearthstone, a tworzący nowe talie z kart początkujący gracze powinni zajrzeć na Twitcha najlepszych profesjonalnych graczy HS’a, żeby podpatrzeć jak się gra, jeśli chce się w tej karciance zajść gdziekolwiek dalej w globalnym rankingu. Mało tego, nie dalej jak tydzień temu miałem okazję oglądać na żywo finały mistrzostw Polski w Rainbow Six Siege w studiu Polsatu na zaproszenie polskiego oddziału Ubisoftu, gdzie najlepsi walczyli o nagrodę główną w wysokości 10 000 zł. I podobało mi się.
I cyk, pierwsze miejsce dla #PACT. Fajna atmosfera, obie drużyny się cieszą, wszystko z szacunkiem. #rainbow6siege ??? pic.twitter.com/vXxnaeP0kw
— Bartosz Dul (@Czujny) November 11, 2018
Jednak dopiero PLAYERUNKNOWN’S BATTLEGROUNDS sprawił, że pojąłem, czym jest szał na dany tytuł multiplayerowy. Żadna gra tak mnie nie porwała i wywoływała tylu emocji podczas gry online od czasów pierwszych CS-ów właśnie. Właściwie PUBG je przebił w moim przypadku. Nie bez znaczenia był też fakt, że w PUBG-a zaczęliśmy grać konkretną ekipą przyjaciół (każdy żonaty i dzieciaty – dobrze, że w ogóle udało nam się znaleźć czas). Zacząłem śledzić na YouTubie Shrouda, Dr Disrespecta i kilku innych wybitnych graczy dla rozrywki i poprawiania swoich umiejętności. Z coraz mniejszym zdumieniem zacząłem patrzeć na wyniki oglądalności danych gier na Twitchu liczone w setkach tysięcy widzów jednocześnie. Co prawda wciąż zdecydowanie wolę grać niż oglądać, ale w pewnych konkretnych przypadkach widzę, że absolutnie nie jest to pozbawione sensu, tak jak kiedyś myślałem.
Niektórzy streamerzy są jak nasi ulubieni youtuberzy – oglądamy ich niezależnie od tego, co akurat pokazują, bo po prostu są to fajne, charyzmatyczne i angażujące postaci. Dla wielu streamingi to także okazja do zapoznania się z grą przed jej kupnem. W czasach, gdy wersje demonstracyjne gier praktycznie nie istnieją, ich role zastępowane są ludźmi grającymi na żywo w dane tytuły.
Zjawisko oglądania jak inni grają w gry kompletnie przestało mnie dziwić, ale potrzebowałem do tego naprawdę dobrych tytułów, które przypomniały mi jak wygląda kawał radochy czerpanej z gry po sieci. Myślę, że młodszym pokoleniom przychodzi to tym łatwiej, że sami wychowali/wychowują się praktycznie tylko na grach multiplayer. W końcu dziś nie trzeba zasuwać do specjalnych kafejek, żeby móc lokalnie razem w coś zagrać. A skoro wokół tej kultury growej wyrosły profesjonalizacja graczy i mistrzostwa z krwi i kości, to tym bardziej trudno się dziwić temu zjawisku. Ono powstałoby bez przeszkód za moich czasów, ale po prostu nie było fizycznie jeszcze takiej możliwości. Jestem pewien, że gdybym się urodził te kilkanaście lat później, to nawet nie przyszłoby mi do głowy zastanawiać się nad tym, dlaczego ludzie oglądają jak inni grają w gry.