Podczas gdy jedni producenci chcąc przygotować się na nieuniknione zmiany na rynku projektują auta elektryczne „od zera”, inni biorą klasyczne nadwozie i po prostu pakują do niego inny silnik. Tak właśnie zrobił Jeep, który prezentując najnowszą odsłonę legendy off-roadu – modelu Wrangler, nie przeszedł co prawda całkowicie na napęd elektryczny, ale pokazał wersję hybrydową.
Amerykanie zdecydowali się na taki ruch, ale inne marki mają działają z nieco większym rozmachem. Na przykład Jaguar delikatnie zmodyfikował nadwozie klasycznego E-Type wyposażając je w kilka typowych dla dzisiejszej motoryzacji gadżetów, ale zachowując przy tym wygląd zewnętrzny i umieszczając w nim silnik elektryczny. Niewykluczone również, że na rynku pojawi się kolejna generacja popularnego Volkswagena „Garbusa”. W tym przypadku również największą modyfikacją może być ukryty pod maską silnik.
Wrangler jak na razie pojawi się jedynie w odmianie, w której silnik spalinowy wspomagany jest przez elektryczny. Niestety, nieznane są żadne osiągi hybrydy. Prawdopodobnie jednak sam napęd zostanie zapożyczony z modelu Chrysler Pacifica. Pozwala on na przejechanie na silniku elektrycznym około 33 mil (ponad 53 kilometry). Z kolei spalanie auta wynosi około 7 litrów benzyny na 100 kilometrów.
Z jednej strony jakoś lżej obserwować mi rewolucję na rynku motoryzacji, jeżeli pojawiające się auta elektryczne mają dużo więcej nawiązań do klasycznych samochodów, aniżeli do futurystycznych konceptów. Druga strona medalu jest jednak taka, że na myśl o takim Wranglerze czy wspomnianym E-Type z napędem elektrycznym, na myśl przychodzą mi takie słowa jak… profanacja.
Dajcie znać co Wy o tym sądzicie.
Źródło: TechChrunch