Recenzja piątej odsłony politycznych przygód Francisa Underwooda i jego najbliższej świty mogłaby zamknąć się w sformułowaniu „jest dobrze, zaś mogłoby być lepiej”. Dość radykalne stwierdzenie? Owszem, choć mam świadomość, że fanatycy serialu z całą pewnością przymkną oko na kilka niedociągnięć i mniej pomysłowo rozegranych kwestii stricte fabularnych. Czekałem na piąty sezon „House of Cards” z pozycji fanatyka, zaś po jego obejrzeniu stał się dla mnie po prostu którymś z kolei serialem wartym sprawdzenia w wolnej chwili od innych codziennych aktywności.
Umówmy się – do czwartego sezonu serialu niemalże każdy odcinek oglądało się z wypiekami na twarzy w oczekiwaniu na kolejne kroki w politycznej batalii istniejącego tylko na papierze małżeństwa Underwoodów o fotele prezydenta i wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych. Czwarta odsłona zakończyła się wypowiedzeniem stanu wojny wobec ICO (łatwo doszukać się w tym przypadku pewnego rodzaju analogii do ISIS), co na początku piątej serii okazało się spłycone do granic możliwości – nastąpił swoisty reset wątku. Szkoda, albowiem można było pociągnąć tę historię nieco bardziej, rozszerzając chociażby działalność terrorystyczną Yusufa Al Ahmadiego, kwestię Syrii czy też (nie)udaną współpracę na linii Moskwa – Waszyngton. A tak przy okazji, kogo wam przypomina w dzisiejszych czasach postać Aidana Macallana?
Przez cztery odcinki mamy możliwość śledzić dość intensywną w wydarzenia ostatnią prostą kampanii prezydenckiej. Nie ukrywam, iż ten wątek szczególnie przypadł mi do gustu, jednakże nie za sprawą roli Kevina Spacey, a jego przeciwnika granego przez Joela Kinnamana. Scenarzyści bardzo dobrze rozpisali postać Willa Conwaya. W czwartym sezonie mieliśmy okazję poznać postać gubernatora, zaś początek piątej serii należał właśnie do przeciwnika Franka Underwooda w wyścigu o fotel prezydenta. Myślę, że widzowie zaczną bardziej kojarzyć Kinnamana również za sprawą udziału w „House of Cards”, aniżeli tylko w „The Killing”.
Oddzielny akapit należy się Claire Underwood. Przez cały piąty sezon można było odnieść wrażenie, że to pod postać graną przez genialną Robin Wright rozpisana jest najnowsza seria. Poza jednym niezbyt udanym epizodem, o którym wspominam nieco dalej, nieuchronne wydawało się ostateczne przejęcie prezydenckiej pałeczki przez żonę Francisa. Zaskakujące natomiast okazało się jej zachowanie po zajęciu miejsca za biurkiem w pokoju prezydenckim. Choć brak ułaskawienia Douga Stampera mogę zrozumieć, to nieprzewidywalność Claire w jeszcze niezapowiedzianym szóstym sezonie może gwarantować kawał dobrej rozrywki.
Jak już zaznaczyłem delikatnie we wstępie, piąta seria przyniosła również „powtórkę z fabularnej rozrywki”. Eliminacja niewygodnych osób z kręgu Franka, niekiedy zupełnie oderwane od rzeczywistości zachowania jego i małżonki (wątek kochanków Claire i Thomasa Yatesa przedłużany był zdecydowanie na siłę, a zakończony morderstwem pisarza podczas cielesnych uniesień, co w kontekście serialu było dość oczywiste) zdarzały się właściwie od zakończenia fabuły dotyczącej kampanii prezydenckiej. Zaś skromny epizod homoseksualisty pracującego u Franka przyprawił mnie o śmiech i w mojej ocenie był zupełnie niepotrzebny, a mógł zostać nakręcony jedynie w imię obowiązującej w świecie poprawności politycznej.
Szkoda, że scenarzyści nie zdecydowali się na udział dwóch ciekawych postaci występujących w poprzednich sezonach. Mam tu na myśli Remy’ego Dantona i Jackie Sharp, którzy są wspominani jedynie w dialogach piątego sezonu. Osobiście szczególnie ubolewam nad niezaangażowaniem Mahershala Aliego, ale z drugiej strony jego brak mógł wynikać z konfliktów terminów kręcenia ujęć serialu i filmu „Moonlight”, za rolę w którym otrzymał zasłużonego Oscara. Niejako w zamian za nich mamy możliwość oglądania kolejnej świetnej kreacji – postaci Jane Davis. Patricia Clarkson koncertowo zagrała osobę odpowiedzialną za stosunki międzynarodowe w Waszyngtonie, zaś jej odważne próby manipulowania małżeństwem Underwoodów były wisienką na fabularnym torcie.
Piąty sezon „House of Cards” jest trudny do oceny. Mamy bowiem z jednej strony świetnie zagrane główne postacie, jak również Willa Conwaya i Jane Davis. Z drugiej jednak strony kilka elementów wydaje się na pierwszy rzut oka nie do końca trafionych i spłaszczonych, a co za tym idzie rozwiązanych w kwestii fabularnej po macoszemu. Koniec końców, jeżeli scenarzyści zdecydują się na szóstą odsłonę serii, która mogłaby przedstawić bezpardonową wojnę o fotel prezydencki pomiędzy małżonkami Underwoodów – jestem za. Lecz jeśli wymyślą coś zgoła odmiennego, piąty sezon uznam za odpowiednie zwieńczenie czteroletniej przygody z „House of Cards”.
Ciekawi mnie wasze podejście do tej serii. Zapraszam do dyskusji w komentarzach.