Trudno by było mówić o sukcesie Rockstar Games, gdyby nie wydane 20 lat temu GTA III. Gra, która umieściła szkockie studio na mapie branży długo przed jego największymi hitami. Czy na niecałe 20 dni przed premierą GTA: The Trilogy – The Definitive Edition, jest jeszcze po co wracać do pierwszej odsłony w 3D? Postanowiłem to sprawdzić na własną rękę.
Pędem po klucze
Aby oddać GTA III sprawiedliwość, postanowiłem zaopatrzyć się w wersję gry na Steam, zanim jeszcze Rockstar usunął całą trylogię ze sklepu Valve. Patrząc na cenę nowej paczki – 269 złotych – nietrudno zgadywać, dlaczego szkocki deweloper zdecydował się na likwidację starych gier ze wszystkich platform. Warto by było pozostawić graczom wybór, lecz dzisiaj nie o tym.
Nauczony doświadczeniem, pobrałem razem z grą łatkę aktywującą obsługę szerokiego ekranu oraz GInput – łatkę dodającą obsługę kontrolerów z interfejsem xInput, podmieniającą sterowanie na to znane z PlayStation 2. Piszę o tym, ponieważ moim zdaniem jest obecnie jedyna droga, by móc komfortowo cieszyć się rozgrywką w GTA III.
Niestety – nie wyobrażam sobie dzisiaj rozgrywki na PS2. Odległości rysowania ekranu pozostawiają wiele do życzenia, a niska rozdzielczość w połączeniu z brudnym, zamglonym Liberty City, tworzy dziś mieszankę wybuchową.
Niema i brudna opowieść
W porównaniu do późniejszych odsłon sagi, protagonista w GTA III pozostaje przez całą grę niemy. Zabieg ten miał na celu sprawić, że gracz łatwiej będzie się utożsamiał z bezimiennym bohaterem, tak jakby to była kolejna produkcja RPG. O ile jednak Claude pozostawał mistrzem milczenia, tak cały świat wokół niego składał się już z pełnoprawnie napisanych postaci.
Z perspektywy czasu wolałbym jednak, żeby bohater miał coś do powiedzenia, jest on po 20 latach niestety bezpłciowy. Niecały rok później Rockstar się jednak zreflektował, tworząc w GTA: Vice City ikonicznego już Tommy’ego Vercetti.
Immersji dodają jednak też mechaniki funkcjonujące wewnątrz gry. Aby zapisać postęp, trzeba podjechać do kryjówki. Nie ma żadnego auto-save, a kryjówka jest tylko jedna na każdy z trzech biomów. Jeżeli policja nas zatrzyma – koniec misji, lądujesz przy posterunku. Śmierć? Przegrałeś, zapraszamy do szpitala. Pomysłowe wykorzystanie świata przedstawionego, bez konieczności tworzenia lokacji wewnątrz budynków, z pewnością przyczyniło się też do sukcesu gry na całym świecie.
O ile fabuła „od zera do mafioza” trąci już dzisiaj nieco myszką, tak sama rozgrywka dalej trzyma tempo. Model jazdy, choć mocno zręcznościowy, dalej relaksuje. Misje są też stosunkowo krótkie, dlatego bardzo często uruchamiałem GTA III na krótkie sesje, dostając przy tym zaskakująco mocną dawkę adrenaliny.
Zadania ciągle potrafią szokować. Rozwożenie prostytutek na bal policjantów nie jest zwykłą misją w każdej grze, taki najszybszy przykład. Nawet zabawa w taksówkę, gdy tylko ją sobie zorganizujemy, daje mnóstwo frajdy, utwierdzając mnie tylko w przekonaniu, jak świetnie Rockstar wykorzystało Renderware – silnik autorstwa Criterion Games, na którym powstało mnóstwo gier z generacji PlayStation 2.
Zakusy na legendę
Seria Grand Theft Auto od zawsze słynęła też z kultowych stacji radiowych, jakich można było słuchać w trakcie eksploracji miast. Nie inaczej jest w przypadku Liberty City, choć nie tak spektakularnie, jak w przypadku późniejszych odsłon – Vice City oraz San Andreas. Znalazło się jednak miejsce na ścieżkę dźwiękową z filmu Scarface, z legendarnym Push it to the Limit, autorstwa Paula Engemanna. Samo to sprawiło, że wsiadając do każdego z aut nerwowo szukałem stacji Flashback FM, lecz to nie wszystko.
GTA III mocno mi zaimponowało muzycznie, serwując chociażby stacje radiowe poświęcone muzyce trance oraz drum 'n’ bass. Czułem, jakbym odkrywał ten tytuł na nowo, ponieważ niektóre kawałki zdecydowanie lepiej odnalazłyby się w takim Cyberpunk 2077, a nie w produkcji Rockstar Games. Nietrudno też znaleźć stacje grające pop, reagge czy też hip-hop. Widać, że studio nie mogło jeszcze tak szastać kasą na największe licencje muzyczne. Paradoksalnie nadaje to GTA III nowego smaku, odróżniając je od młodszych braci.
Syndrom starszego brata
GTA III wypada dzisiaj nieco blado w starciu z późniejszymi odsłonami serii, niemalże pod każdym kątem. Byłoby jednak nieuczciwym oceniać ją w ten sposób, bo to właśnie ta produkcja zapoczątkowała trójwymiarową rewolucję na wielką skalę. Miasto podzielone na trzy sekcje, nie zawiera prawie żadnych ekranów ładowania. Stały cykl dnia i nocy, od którego są uzależnione pewne misje, imponuje do dziś. Liberty City momentami tętni życiem bardziej niż niejedna produkcja wydana w ciągu ostatnich pięciu lat.
Warto też spojrzeć na sam art-style produkcji. Kiedyś określany jako realistyczny, dzisiaj mocno przerysowany, komiksowy. Spójrzcie tylko na zapowiedź The Definitive Trilogy. Rockstar podkręcił to przerysowanie do maksimum, serwując przy tym kluczowe dla funkcjonowania gry usprawnienia. Pomijając wątpliwą cenę 269 złotych za trzy gry, to bardzo dobrze. Wolałbym nie musieć instalować dodatkowych łatek, by cieszyć się grą tak, jak ją zapamiętałem.
Doskonale pamiętam, jak mój kuzyn uruchamiał GTA III na swoim leciwym Intel Celeron z taktowaniem około 500 MHz, 256 MB pamięci RAM oraz karcie Nvidia Riva TNT 2. Sama podstawka działała dobrze, a ten jeszcze instalował mody, podmieniające loga i samochody na prawdziwe. Na tym jednak polegała też magia GTA na pecetach. Zabawa nie kończyła się wraz z ostatnią misją. Samo modyfikowanie gry, wpisywanie tajnych kodów oraz eksploracja Liberty City sprawiały dość frajdy, tak otwarta była to produkcja.
Rewolucja, na jaką nie zasłużyliśmy
Wyjątkowość GTA III polegała na niespotykanej do tej pory w grach swobodzie. Wiele misji można było rozwiązać na różne sposoby, a całe miasto tylko czekało na głodnych eksploracji graczy, zmęczonych platformówkami i dwoma wymiarami. Choć sam zdecydowanie jestem większym fanem GTA: Vice City, to trudno obok trójki przejść obojętnie. W końcu położyła podwaliny na sukces Grand Theft Auto jako wieloletniej, bijącej rekordy franczyzy.
Pomyśleć, że PlayStation swego czasu było w stanie zabezpieczyć prawa do konsolowej ekskluzywności aż do GTA: San Andreas w 2004 roku. Sytuacja, do której Rockstar raczej by dziś by nie dopuścił – za dużo kasy do stracenia. Czy 269 złotych za całą trylogię to sporo? Jasne, ale szkockie studio wie doskonale, że ludzie kupią.
Czy warto więc wrócić do pierwszej trójwymiarowej odsłony GTA? Powiedziałbym, że tak, lecz jest jedno ale. Podstawowe sterowanie na kontrolerze jest tak archaiczne, że bez łatki sam również już nie dałbym rady. Gdy tylko jednak się z tym uporacie, GTA III dalej ekscytuje płynnością narracji, projektem Liberty City, kreatywnością w przygotowaniu zadań oraz poziomem immersji, jaki produkcja oferowała w 2001 roku.
Jeżeli jednak nie spieszy się Wam aż tak bardzo, to zdecydowanie lepiej poczekać na The Definitive Edition. Tylko może nie za 269 złotych.