Tylko Google wie, jak dokładnie działa i czym konkretnie kieruje się algorytm pozycjonujący strony w wynikach wyszukiwania. Jeszcze do niedawna to zdanie było prawdą, ale 2500-stronicowa dokumentacja, która trafiła do sieci, może wszystko w tym temacie zmienić.
Wielki wyciek dokumentacji Google
Ofiarami wycieków zwykle są duże firmy i ich użytkownicy. Tym razem jednak ci ostatni mogą okazać się beneficjentami. No, przynajmniej w pewnym sensie. Na zewnątrz trafić miała bowiem obszerna dokumentacja Google dotycząca sposobu, w jaki działa wyszukiwarka amerykańskiego giganta.
Konkretnie w plikach szczegółowo opisane zostały ponoć reguły, jakimi rządzi się algorytm, w każdej sekundzie decydujący o tym, które strony wyświetlają się wyżej w wynikach wyszukiwania, a które niżej. Gigant z Mountain View regularnie daje na ten temat wskazówki, ale nigdy nie mówi niczego wprost. Dlatego też optymalizacja treści i walka o przechytrzenie systemu to dla twórców internetowych codzienność.
Dokładna zasada działania algorytmu oceniającego witryny pozostaje jedną z najpilniej strzeżonych tajemnic handlowych. Niczym dokładny skład WD-40 czy receptura Coca-Coli (które, skądinąd, mogą być całkiem podobne). Jeśli więc dokumentacja na ten temat rzeczywiście wydostała się na zewnątrz, to mówimy o wycieku bardzo dużego kalibru.
Jak dotąd jednak amerykańska firma nie zdecydowała się na to, by odpowiedzieć na prośby licznych redakcji opisujących wyciek (m.in. The Verge i The Register) o komentarz w tej sprawie. Dlatego też możemy jedynie opierać się na słowach (specjalisty SEO) Randa Fishkina, który jest w posiadaniu 2500 stron dokumentacji zatytułowanej Google API Content Warehouse i zapewnia o jej autentyczności.
Zresztą, nie musi nikogo szczególnie mocno przekonywać, bo firma Google sama omyłkowo opublikowała te dokumenty na platformie GitHub. Oczywiście zdążyła je już usunąć, ale – jak wiadomo – w cyfrowym świecie nic nie ginie (czasem z martwych powracają nawet usunięte zdjęcia).
Jedno mówią, drugie robią?
Fishkin zdążył już przeanalizować dokumenty i publicznie podzielił się wnioskami. Zrobił to też inny specjalista SEO – Mike King. Obu panom udało się wyciągnąć mnóstwo informacji na temat tego, jakie dane firma Google zbiera ze stron internetowych i co może mieć dla niej kluczowe znaczenie przy ocenie ich „wartości”.
Równocześnie wychodzi na to, że informacje zawarte w dokumentach są w wielu miejscach sprzeczne z tymi, jakimi Google dzieli się w publicznych oświadczeniach. Przykładowo pojawiają się tam wzmianki, że w ustalaniu pozycji rankingowych wykorzystywane są dane z przeglądarki Chrome, choć Amerykanie zaprzeczali, by tak się działo.
Niejasna pozostaje też na przykład kwestia tego, czy wiarygodność poszczególnych autorów treści jest poddawana ocenie i ma wpływ na pozycję artykułów w wynikach wyszukiwania. Google przekonuje, że nie, ale dokumenty nie są takie jednoznaczne w tym temacie.
(Prawie jak) Święty Graal dla specjalistów SEO
Dlaczego to wszystko ma znaczenie? Ponieważ optymalizacja SEO stanowi jeden z kluczowych elementów działalności internetowych wydawców. To od niej w dużej mierze zależy, czy dana strona i dany artykuł będzie w stanie dotrzeć do szerszej grupy odbiorców, czy też nie. Obecnie nierzadko jest to do pewnego stopnia błądzenie po omacku. Wszyscy bierzemy udział w tej rozgrywce, ale jej reguły znane są tylko „Mistrzowi Gry”.
A może były? Nie do końca. Choć dokumentacja jest obszerna i rzuca sporo światła na google’owski algorytm, to nie stanowi jednak kompendium wiedzy na temat tego, jak konkretnie należy działać, by być wyżej.