Dawno, dawno temu, była sobie świetnie prosperująca firma o nazwie HTC. Po wielu udanych urządzeniach, korporacja z Tajwanu postanowiła zaryzykować i stała się dla Androida jednym z pierwszych poważnych partnerów biznesowych, otwierając jednocześnie firmie z Mountain View szerokie okno na branżę mobilną. Ironia losu, w ledwie kilka lat później, nie kto inny, aniżeli Google, podpina HTC do życiodajnego zastrzyku gotówki. Czyżby dobra karma w czystej formie?
Na początku trzeba postawić sprawę jasno: HTC jakiś czas temu wręcz książkowo spaprało świetny smartfonowy biznes, przeplatając niemal idealne flagowce totalnie nudnymi, a nieraz wyraźnie odstającymi od konkurencji z tego samego segmentu smartfonami. Rynek dość szybko zrewidował pozycję wszystkich buńczucznych firm, które myślały, że odgrzewanie kotleta z roku na rok wystarczy, aby utrzymać całkiem dobre wyniki finansowe.
Dawna Motorola, Nokia, HTC, BlackBerry, a do pewnego momentu także i Sony, to modelowe przykłady firm, których włodarze chcieli jechać na opinii i logo marki połączonej z wyceną urządzeń tak długo jak się da. W tym samym czasie konkurencja nie traciła czasu i z roku na rok zaczynała coraz to bardziej spychać „starą gwardię” na boczny tor. Zakładam, że Samsunga, Lenovo czy Xiaomi raczej niezbyt interesowało, że to przecież wielkie HTC, któremu Google i cały świat Androida zawdzięcza tak wiele.
Opamiętanie przyszło o jakiś rok za późno. Konkurencyjna firma z Japonii borykała się z podobnymi spadkami w sprzedaży i poradziła sobie w banalny sposób: ucinając segmenty, które były nierentowne. Po niespełna dwóch latach od tej decyzji wiemy już, że zysk operacyjny Sony Mobile nie jest już zapisywany z minusem z przodu. Tyle, że Sony – do którego nie sposób się nie odnieść, bo analogii jest całkiem sporo – postawiło też na szeroko rozumianą promocję: spoty w telewizji i znane postaci, to tylko część działań, które pomogły przetrwać trudne czasy i zostawić je w tyle.
Gdzie w tym czasie było HTC? Jesteście w stanie wskazać jakąś zapamiętaną przez szerszą publikę akcję promującą nowe flagowce? Zwłaszcza bajecznego HTC 10, który jednak został zatopiony przez niewystarczające działania marketingowe, a przecież ten telefon miał wszystko co trzeba, aby stać się wielkim globalnym hitem… Bez zagiętych wyświetlaczy, bez podwójnych matryc, bo HTC nie były one potrzebne. No, ale brak promocji plus HTC 10 Lifestyle wystarczyły, aby zasiać w konsumentach niepewność. A nie ma nic gorszego, aniżeli niepewność, gdy chcemy wydać niespełna trzy tysiące złotych na telefon.
Nie ukrywam, że mam pewnego rodzaju żal do Tajwańczyków, bo od zawsze szczerze im kibicowałem. Jest coś fajnego we wspieraniu tych podupadłych gigantów, którzy dali branży mobilnej tak wiele. HTC miało być zresztą sprzedawane już chyba ze 3-4 razy, jednak kiedy właśnie tę firmę wybrano na twórców poprzednich Pixeli od Google, coś mnie tknęło, że ta transakcja może być początkiem czegoś ciekawego. Ostatecznie obie te firmy zawsze za sobą przepadały, a ich współpraca zazwyczaj układała się korzystnie dla obu stron.
I – jak wiemy od kilku dni – faktycznie rozpoczyna się pewnego rodzaju nowa era. HTC oddało Google całkiem dużo, w tym sporą część doświadczonej załogi, prawa do korzystania z własności intelektualnej Tajwańczyków czy przyszłość Pixeli, jednak w zamian pojawia się czek o imponującej kwocie 1,1 miliarda dolarów.
Nie jest to najwyższa kwota, jaką Google kiedykolwiek zainwestowało w przejęcie tak ważnych działów, jednak dla osłabionego finansowo HTC są to pieniądze nie do wycenienia, choć może raczej powinienem napisać tutaj nie do zmarnowania. Zachowanie marki HTC na rynku i wpompowanie w nią ogromnej ilości gotówki pięknie komponuje się z pierwszym akapitem, gdzie pisałem o tym, jak to kiedyś HTC wsparło Google, wypuszczając zapomnianego już przez większość starych wyjadaczy HTC Dream.
Życzę nowemu, nieco odchudzonemu, ale paradoksalnie o wiele zamożniejszemu HTC, aby w pełni wykorzystało swoją drugą szansę. Ostatecznie, jest to pewnego rodzaju przywilej, który nie każdy otrzymuje. Już następca HTC U11 powie nam całkiem wiele o tym, jak pieniądze od Wujka Google’a zostaną spożytkowane przez Tajwańczyków. Trzeba tylko czekać. I kibicować.