Nikt raczej nie spodziewał się, że Bandai Namco – wieloletni wydawca gier w uniwersum smoczych kul – nagle wykuje asymetryczną grę sieciową. Dragon Ball: The Breakers przypomina jednak, dlaczego autorzy powinni zostać przy tworzeniu zaawansowanych bijatyk.
Siedmiu na jednego to banda łysego
Zanim rozpoczniemy jakąkolwiek rozgrywkę w sieci, graczy czeka krótki fabularny prolog. Utworzenie wyrwy czasowej sprawia, że siódemka zwykłych śmiertelników trafia do świata opanowanego przez Cella lub Friezę, zależnie od wylosowanej mapy. Uratować ich od niebezpieczeństwa próbuje Trunks, który tutaj jest już strażnikiem czasu. Przez awarię wehikułu, ten może im wysyłać zasoby oraz instrukcje. Zadaniem graczy jest więc znalezienie pięciu kluczy mocy oraz aktywacja maszyny, która zabierze ich z powrotem do domu.
Tak, jak ostatnio pozytywnie zaskoczyły mnie As Dusk Falls oraz Two Point Campus, tak Dragon Ball: The Breakers kończy passę miłych niespodzianek. Rozgrywka toczy się w formacie 7 vs 1, więc nawet, gdy będziemy chcieli zagrać Cellem lub Friezą, tytuł rzadko daje taką możliwość. Grając jako ludzie, musimy biegać po wielkiej mapie i szukać wspomnianych kluczy mocy, które przypieczętują wygraną.
Wróg jednak szybko się rozwija, a bez mocy kosmicznych wojowników nie zdziałamy wiele. Ganiałem więc jak głupek po mapie, by znaleźć wystarczającą ilość napoju do krótkiej przemiany w jednego z kultowych bohaterów anime. Wygrać z Cellem lub Friezą można jednak dopiero wtedy, gdy w kilka osób przemienimy się jednocześnie i zaczniemy bezceremonialnie okładać mu gębę. Samemu więc raczej posłużymy jako przynętę i zajęcie, podczas gdy reszta będzie uruchamiać wehikuł czasu.
Po mapie można się poruszać na pieszo, aktywować krótki wyskok z trampoliny lub pojeździć powietrznym skuterkiem. Cell lub Frieza mogą jednak niszczyć pewne segmenty mapy. Gdy nie możemy zebrać wszystkich kluczy, pozostaje więc uciekać z przygotowanym przez Trunksa wehikułem. Ładowanie go bez kluczy zajmuje wieki, a wówczas pozostajemy narażeni na ataki wroga.
Gdy walczy się z doświadczonym oprawcą, bardzo trudno wygrać rozgrywkę. Ataki Cella lub Friezy wykańczają graczy w mig, a jego zdolności latania i wyszukiwania przeciwników znacznie utrudniają sprawę. Antagonista ma ogromną przewagę nad śmiertelnikami, a o sukcesie zadecyduje jedynie sprawna komunikacja oraz szybkie ładowanie mocy i wspólne przygotowanie wehikułu czasu.
Śmierdzi jak larwa Cella
Przede wszystkim – beta-test Dragon Ball: The Breakers odbywał się na PlayStation 4 (grałem za sprawą wstecznej kompatybilności na PlayStation 5), Xbox One oraz komputerach PC. Dlaczego więc nie zdecydowano się na aktywację cross-play’u? Nie mam bladego pojęcia. Skutek był jednak taki, że w trzygodzinnym okienku, zdarzało mi się czekać na rozgrywkę nawet 20 minut. Rozumiem naturę zamkniętych testów, lecz sama gra po prostu nie jest tak dobra.
Po zaledwie kilku rozgrywkach czułem, że Dragon Ball: The Breakers nie zaoferuje mi wiele więcej – nawet w pełnej wersji. Mecze są szybkie, lecz również pozbawione głębi i dodatkowych zwrotów akcji, które przyciągnęłyby do kontrolera na dłużej. Ekrany oczekiwania na mecze są długie, a podczas nich można jedynie pomachać emotikonkami. To oraz kreskówkowa oprawa map powoduje skojarzenia z Fortnite, pomimo iż jest to asymetryczny multiplayer, a nie battle-royale.
Same mapy są również wyjątkowo puste. Oprócz sklepów z zaopatrzeniem i pojedynczych NPC do uratowania, nie znajdziemy na nich zbyt wiele zawartości. Ostre jak brzytwa tekstury postaci ścierają się z brzydkim środowiskiem, wyjętym niczym z Dragon Ball Z: Budokai Tenkaichi 3 (2007) z PlayStation 2 oraz Nintendo Wii. Animacje postaci są tak oszczędne, że łatwo zauważyć poboczną naturę tego projektu.
Dragon Ball: The Breakers – jestem na nie!
89 złotych – w takiej cenie trafi na rynek Dragon Ball: The Breakers już 14 października 2022 roku. Niestety, nie wróżę jej wielkiego sukcesu. Ba, pokuszę się o stwierdzenie, że ten tytuł zdecydowanie zyskałby więcej na premierowej obecności w Xbox Game Pass oraz PlayStation Plus Extra. Jednak nawet wtedy, płytka rozgrywka oraz taniość projektu mogłyby jej nie obronić, w morzu znacznie lepszych tytułów dostępnych w obu subskrypcjach.
W przypadku takich marek, jak Dragon Ball czy Naruto, rozmienianie się na drobne nie ma wielkiego sensu. Lepiej wrócić do tworzenia fantastycznych bijatyk, do których Bandai Namco przyzwyczaiło graczy przez lata.
Unikniemy zbędnych rozczarowań oraz przepalonej kasy w budżecie.