Starożytne czeskie przysłowie rzecze, iż „nie ma nic za darmo”. Nie sposób się z tym nie zgodzić. Wszechobecna „darmowość*” z gwiazdką i drobnym druczkiem na dole strony ogrania świat oprogramowania.
Za kilka lat, młodsi użytkownicy komputerów i urządzeń mobilnych, pewnie nie będą w stanie uwierzyć, że ich starsi koledzy płacili kiedyś za system operacyjny, programy czy aplikacje. W rozwiązaniach profesjonalnych i korporacyjnych, przejście na darmowe* oprogramowanie będzie trwało kilka lat dłużej, ale kierunek jest jasny i nieunikniony. Za trend ten można podziękować głównie firmie Google, która niemalże wszystkie swoje usługi konsumenckie udostępniała użytkownikom nieodpłatnie. Gdzie jest tutaj haczyk? Jak można na tym zarabiać?
W przypadku firmy z Mountain View sprawa jest jasna. Może się to komuś podobać lub nie, ale za darmowe* oprogramowanie płacimy swoimi danymi personalnymi, historią wyszukiwania, udostępnianiem geolokacji, treści maili, itd… Dzięki tym danym, firma może wyświetlać nam „skrojone na miarę” reklamy kontekstowe, za które płacą im reklamodawcy. Oczywiście da się w ustawieniach konta ograniczyć tą szeroką inwigilację, ale standardowe ustawienia, przy których zostaje 99% użytkowników, pozwalają na obszerny dostęp do naszych danych.
Z punktu widzenia świadomego konsumenta, może być to bardzo korzystnie rozwiązanie. Dostaje on darmowe oprogramowanie i usługi (mail, dysk w chmurze, mapy, streaming wideo, itd…), a przy odrobinie wysiłku jest opcja ograniczenia wykorzystania naszych danych. Zabija to niestety konkurencję. Chcąc stworzyć nową usługę e-mail, dysku sieciowego czy hostingu wideo, zderzamy się ze ścianą, bo nie mamy do dyspozycji sensownego modelu biznesowego. Nie możemy pobierać nawet drobnej opłaty za te usługi, bo potencjalny klient wybierze darmową usługę od któregoś z technologicznych gigantów. Nie możemy też zarabiać z reklam, bo nie mamy do tego wystarczająco dużej platformy e-commerce. Ot, wolny rynek. Ja osobiście jestem zwolennikiem odpłatności oprogramowania – wiem za co płacę, unikając niedogodności związanych z darmowymi* usługami. Ciekawe są też rozwiązania „freemium”, czyli takie, w których możemy zapłacić, żeby wyłączyć wyświetlanie reklam czy skanowanie i analizę naszych maili.
Wróćmy jednak do mobilnego Outlooka. Jest darmowy*. Nie wymaga rejestracji/logowania kontem Microsoftu. Nie wymaga konta outlook.com. (Na razie) nie wyświetla żadnych reklam. O co więc chodzi? Jak Microsoft chce na tym zarobić? Moim zdaniem niebezpośrednio. Po kilku dniach, okazało się, że to jedna z najczęściej ściąganych aplikacji na iOS – w wielu krajach wyprzedziła nawet Gmaila. Recenzenci i blogerzy rozpływają się w zachwytach i twierdzą, że mobilny Outlook na iOS to najlepsza aplikacja… do obsługi Gmaila. I to chyba jest właśnie kluczowe – wielu z nich odinstalowało Gmaila na korzyść Outlooka na swoich urządzeniach z iOS. Oderwanie użytkowników usług Google od oficjalnych aplikacji może być ukrytym celem firmy z Redmond. Jeśli odbiorcy zaczną korzystać z Outlooka do przeglądania swojego konta Gmail, Google nie zdoła wyświetlić im dedykowanych reklam, co będzie wiązać się z mniejszym przychodem i mniejszą dominacją tego giganta.
Drugą kwestią jest zmiana wizerunku. Jeśli ludzie dzięki Outlookowi zaczną traktować aplikacje Microsoftu jako przyjazne, bezpieczne i świetnie zrobione, być może w przyszłości przejdą z Google Drive na Onedrive, z Gmaila na Outlook.com, z Google Docs na Office, z Google Maps na Bing Maps, z Google Search na Bing Search, czy w końcu z Androida/iOS na Windowsa. Jest jednak jeden warunek – aplikacje te dla Windowsa muszą być jeszcze lepsze i jeszcze głębiej zintegrowane z systemem Windows niż ich odpowiedniki na konkurencyjne platformy. Bez tego nie będzie żadnych powodów do przesiadki. Taka długofalowa polityka może się opłacić, a z czasem w aplikacji Outlook mogą pojawić się reklamy, które będą mogły być wyłączone dzięki płatnej subskrypcji – tak, jak to wygląda obecnie w usłudze outlook.com.
Microsoft jest mocno spóźniony na rynku rozwiązań i urządzeń mobilnych, ale nowa fala międzyplatformowych aplikacji pokazuje kierunek – firmie zależy na zgromadzeniu jak największej bazy aktywnych użytkowników. Nie w celu wyświetlania im reklam (choć Bing i niektóre usługi częściowo już to robią), a w celu zachęcenia ich do wykupywania płatnych wersji Office’a, płatnej przestrzeni dyskowej OneDrive i wielu innych aplikacji, działających w trybie „freemium”. Trzeba pamiętać, że darmowy* Office dla urządzeń mobilnych jest tylko do zastosowań domowych, a chcąc wykorzystywać go do pracy, musimy wykupić kosztowną subskrypcję Office 365 – i to nie tą podstawową (najtańszą Home & Personal). Czy polityka ta ma szansę na powodzenie? Microsoft, który powoli odchodzi od odpłatności usług i oprogramowania konsumenckiego jest w stanie przejściowym. Wpływy z Windowsa spadają, a zyski z chmury i sprzętu nie są w stanie zasypać tej dziury w tym tempie. Stąd ostatnie duże spadki notowań tej firmy na giełdzie, która jest obecnie mniej warta (jeśli chodzi o kapitalizację rynkową) niż za czasów znienawidzonego przez media Steve’a Ballmera. Nadella nie jest cudotwórcą i następne kwartały, w których ten stan przejściowy będzie się utrzymywał, będą dla firmy bardzo trudne.
PS: A co jeśli uniwersalna aplikacja Outlooka dla pełnego Windows 10 będzie znacznie wygodniejsza niż przeglądarkowy Gmail…?
* „nie ma nic za darmo” ~Jozin z Bazin