Nie ma pewnie osoby, która nie posiadałaby w domu ani jednej płyty CD, bądź kasety magnetofonowej. A u niektórych zapewne znajdzie się również chociaż jeden winyl artystów słuchanych może jeszcze przez rodziców, w ich młodzieńczych latach. W tym miejscu warto zadać pytanie: czy u każdego słuchacza muzyki fizyczne nośniki stanowią jedynie element wystroju wnętrza przecierany przy okazji porządków, gdy w tle gra playlista ulubionych utworów z serwisów streamingowych?
Entuzjaści kolekcjonowania winyli przeżywają swoistą epokę odrodzenia. Związana ona jest z nasilonym trendem wśród artystów na reedycje albumów na 12′ nośniku i możliwości zakupu ich obok wydań CD już świeższych nagrań. Osobiście w ostatnich miesiącach kupiłem dwa woski (dla ciekawskich: „Światła Miasta” i „EP+” Grammatika, dość leciwe albumy) i co? I leżą sobie na półce, ponieważ nieodparta chęć ich posiadania była bardzo silna. Co z tego, że oba te krążki znajdują się na Spotify i wciąż moje uszy czerpią przyjemność ze słuchania, pomimo – odpowiednio – osiemnastu i dziewiętnastu lat od daty ich premiery. Kolekcjonerzy, nie tylko muzyczni, mają zakodowaną w głowach nieodpartą chęć posiadania przedmiotu, bez którego ich dotychczasowy zbiór będzie niepełny. Tak działa psychika i nic tego nie zmieni.
Skoro wspomniałem o winylach, czas na kilka zdań o kasetach magnetofonowych. Punktem wyjścia do kolejnych rozważań niech będzie hipoteza – boomboxy powoli i nieuchronnie przechodzą do lamusa. Co prawda wciąż można zaopatrzeć się w nowocześnie wyglądający odtwarzacz kasetowy, jednakże ortodoksyjni słuchacze mogą nim wzgardzić, wzdychając z sentymentem do wyglądu kaseciaków z czasów lat 90. A czy artyści dają możliwość nabycia kasetowych wydań swojej twórczości? Zdarza się to co raz częściej, nawet w gronie twórców zaliczanych do tak zwanego głównego nurtu. Chwała im za to.
Porzućmy rozważania na temat CD, winyli i kaset na rzecz strumieniowania muzyki. 23 kwietnia 2006 w Sztokholmie, Daniel Ek wraz z Martinem Lorentzonem wpadli na genialny w swej prostocie pomysł stworzenia i rozwijania serwisu umożliwiającego użytkownikom dostęp do bazy utworów za pomocą komputerów, smartfonów, tabletów i kilku innych urządzeń mających odpowiednie oprogramowanie i wsparcie. Czyli Spotify – w pełni zautomatyzowana i zsynchronizowana forma dostępu do przeróżnej muzyki z całego świata. Można dodać do poprzedniego zdania jeszcze wygodę i do granic możliwości ułatwiony dostęp do utworów wszędzie tam, gdzie „złapiemy” sieć WiFi lub 3G/LTE. Ba, jeszcze w czasie rzeczywistym możemy podejrzeć to, czego aktualnie słuchają nasi znajomi. Genialne prawda?
Nie sposób jest się z tym nie zgodzić. Szybkość dostępu, mobilność i prostota działania są tylko kilka z grona głównych cech napędzających właściwie cały rynek technologiczny. Odnosząc to do zadanego w tytule pytania i treści poprzednich akapitów, odpowiedź nie jest jednoznaczna.
Strumieniowanie muzyki, pomimo wielu niezaprzeczalnych zalet, nie zdoła ostatecznie wyprzeć fizycznych nośników. Nie ma takiej siły, ponieważ zapaleni posiadacze kilkutysięcznych pozycji płytowych i setek winylowych (uwierzcie, znam takich) mogą nigdy nie przekonać się do korzyści, jakie dają serwisy streamingowe.
To jest ten odsetek ludzi lubujących się w wyjęciu opakowania najpierw z folii, by następnie wytłoczoną płytę lub winyl położyć na tackę odtwarzacza, bądź pod igłą gramofonu i dopiero w tym momencie zacząć obcować z muzyką. Ja jestem gdzieś pośrodku, pomiędzy wygodną nowoczesnością, a przywołującym na myśl swoistym rytuałem związanym ze słuchaniem.
A Wy?