Na rynku gier wideo niełatwo ostatnio o kompletny tytuł. I wcale nie chodzi tu o stan gry w wersji 2.0 czy o fizyczne wydanie GOTY z paczką dodatków, tylko o dzieła, które za kilka lat będzie można wskazać palcem i powiedzieć „to jest TO – produkt, któremu w wirtualnej hali sław należy postawić wielki pomnik”. Jak blisko takiego wyróżnienia w kategorii DLC jest Elden Ring: Shadow of the Erdtree?
Cierpienie nie stoi na drodze
Błogosławieństwem a zarazem klątwą nie tylko gier FromSoftware, ale także każdego tytułu, który ktoś odważy się nazwać soulslike’iem, jest połączenie tego podgatunku nierozrywalną nicią z poziomem trudności. Takie uproszczenia nie są oczywiście dla branży niczym nowym – w latach 90. wszystko, co oferowało widok z pierwszej osoby i korytarzowe eliminowanie wrogów, było kopią Dooma. Era PlayStation 2 wypełniona była natomiast sandboksami, które w prasie nie zawsze słusznie otrzymywały łatkę „klonów GTA”.
Sprowadzenie jednak dyskursu do „soulslike’i nie są dla mnie, bo rzucanie padem o ścianę zostawiam innym” sprawia, że przystępując do pisania recenzji czuję pewną rezygnację już od pierwszych słów. Okej, 5 milionów sprzedanych kopii DLC to nie w kij dmuchał, jednak wierzę, że większościowy udział w sprzedaży ma baza najwierniejszych fanów.
Podejrzewam, że część z nich współdzieli pewną cechę z adoratorami serii pokroju The Legend of Zelda czy FIF… znaczy się EA Sports FC – nie obchodzi ich, czy nowa odsłona to krok wstecz, czy dwa naprzód względem poprzednika – pudełko w preorderze zamówiono wraz z końcem pierwszego zwiastuna na YouTube.
Postanowiłem zatem, że w recenzję postaram się wpleść wątek, który ma przekonać tych, którzy nigdy nie grali w gry FromSoftware, że Elden Ring to miejscami najłatwiejsza gra studia i warto dać jej szansę, a Shadow of the Erdtree łączy całość w jedyne w swoim rodzaju doświadczenie, które zbliża cały zestaw do gatunkowego ideału.
Portal – tego musisz szukać
Zanim jednak wkroczymy na tereny Królestwa Cieni musimy odnieść zwycięstwo nad dwoma opcjonalnymi bossami. W teorii jednego z nich możecie uczynić nawet pierwszym pokonanym w grze, a ścieżka do drugiego wiedzie częściowo przez PvP (wczesny etap gry) lub postępy w głównym wątku (około 2/3 gry).
W praktyce warto, aby Wasza postać osiągnęła co najmniej trzycyfrowy poziom, zanim skierujecie swoje kroki w kierunku DLC. Oznacza to kilkadziesiąt godzin rozgrywki przed skokiem w odmęty DLC i zamiany kartkówki ze znajomości oręża i mechanizmów na egzamin dojrzałości. Zanim do tego dojdzie…
Po pierwsze, otwarty teren
Nie minęło 5 minut, a ja już czuję się zdominowany przez szeregowego gnojka z bronią przypominającą z daleka czakramy. Czy od teraz każdy przeciwnik będzie stanowić wyzwanie? Tego dowiecie się nieco później – teraz liczą się pierwsze godziny, które udowadniają, co stanowi siłę ekipy prowadzonej przez Hidetakę Miyazakiego.
Elden Ring nie był dla twórców nieporadnym wejściem w konstrukcję świata opartą na otwartej podróży. Dzięki miejscom łaski wiemy, w którą stronę iść, jednak nic nie stoi na przeszkodzie, aby rzucić wyzwanie najbliższemu Strażnikowi Drzewa, poszukać kupca lub skrzyni z lepszą bronią.
Shadow of the Erdtree odwraca natomiast sytuację. Pierwszy punkt w ogóle nie wskazuje kierunku, zupełnie jakby chciał nam zakomunikować „prędzej czy później znajdziesz drogę, teraz zajmij się eksploracją.” I jest to najlepsza decyzja, jaką możecie podjąć. Dzięki mniejszej mapie nie ma tu wielu krótkich lochów – „zapychaczy” z podobnymi do siebie bossami, a niektóre lokacje aż kipią od klimatu.
Dodatkową „marchewką”, zachęcającą gracza do eksploracji w przypadku dodatku, są dwa nowe przedmioty – fragment ostrodrzewa oraz prochy czcigodnego ducha. Pierwszy z nich zwiększa liczbę zadawanych obrażeń oraz odporność na ataki, drugi robi to samo, ale dotyczy przywoływanych przez dzwonek towarzyszy.
Oba rozwiązania sprawiają, że chcąc ułatwić sobie zabawę, musimy w Królestwie Cieni wjeżdżać do opustoszałych wiosek, pokonywać poukrywanych bossów w kryptach itd. I tak powinno wyglądać zbieractwo w grach z otwartym światem – na namacalnym nagradzaniu gracza za wysiłek, a nie zbieraniem 100 proporczyków w zamian za osiągnięcie.
Obiecałem Wam na początku, że recenzja będzie dla mnie miejscami nauką perswazji. Eksploracja w Elden Ring wpłynęła na poziom trudności – bardzo trudno jest się w tej grze zablokować. Jeżeli w Dark Souls III Vordt z Mroźnej Doliny stanowił dla gracza barierę nie do przejścia, sorry – pozostawało farmienie dusz, które może okazać się żmudnym procesem zniechęcającym gracza. W Eldenie wystarczy wrócić do miejsca łaski, obrać kierunek przeciwny do wcześniejego i czekają na nas inne przygody – do tamtego gagatka z dwoma mieczami wrócimy za jakiś czas.
Ach, przyjaciel
Environmental storytelling i enigmatyczne prowadzenie fabuły to znak rozpoznawczy współczesnych RPG FromSoftware. Nie inaczej jest w Shadow of the Erdtree. Dodatek skupia się na rozwinięciu lore gry, głównie wątków powiązanych z Miquellą, którego możecie kojarzyć jako starszego brata Malenii. Całość mogła wyglądać jak z dodatków do Dark Souls 2, gdzie – pomiędzy czytaniem opisów przedmiotów a siekaniem niemilców – nie za bardzo było co robić.
Na szczęście zespół stanął na wysokości zadania i dostarczył angażującej fabuły, gdzie przeplatają się losy kilku wyznawców Miquelli Łagodnego. Co więcej, decyzje podejmowane w trakcie głównego wątku wpływają na jedną z ostatnich potyczek, a większa, otwarta mapa, pozwoliła dodać nie jedno, a kilka zadań, z których każde jeszcze bardziej pogłębia naszą wiedzę o Ziemiach Pomiędzy i miejscami może prowadzić do wewnętrznego „WTF”. Jednym słowem – soulsike’owa klasyka spod znaku Miyazakiego.
Przed tobą coś pięknego…
FromSoftware nigdy nie stawiało grafiki na pierwszym miejscu, dlatego najładniejszą grą spod znaku Soulsów jest… Demon’s Souls z 2020 roku, wyszlifowany graficznie przez Bluepoint Games. Elden Ring, Caelid czy Leyndell od środka robią wrażenie za pierwszym razem, kiedy je widzimy, jednak szybko przechodzi się z tym do porządku dziennego.
W przypadku Shadow of the Erdtree nie zdejmowałem palca z przycisku do robienia zrzutów ekranu, a efekt „wow” utrzymywał się nawet, jeżeli wracałem gdzieś po raz n-ty. I nie trzeba nawet odpalać w tym celu ray-tracingu, który trafił do podstawowej wersji gry w późniejszych aktualizacjach. Szkoda tylko, że pojedyncze modele i tekstury przypominały, że mogłoby tu być o wiele piękniej.
Podobną maestrię dodatku znajdziemy w ścieżce dźwiękowej gry. Podstawka miała swoje momenty, jak starcie z Godrykiem czy finałowa walka, ale odnoszę wrażenie, że dodatek zawiera w sobie więcej takich „bengierów”. Pokonując Boską Bestię, Bayle’a czy Awatar Ostrodrzewa aż żałowałem, że aby odsłuchać tych kompozycji w grze ponownie musiałbym się z nimi zmierzyć w kolejnym New Game+.
Oręż! Niech będzie chwała!
Soulslike’i to przede wszystkim gry RPG. Choć rozwinięcie skrótowca (Role Playing Game) nie sprawia nikomu trudności, o tyle jego podwaliny to ciekawe pole do dyskusji. Jedni powiedzą, że gry pokroju Horizon Zero Dawn czy Wiedźmina rozmyły nieco założenia gatunku (odgórnie narzucona postać). Inni uznają, że rozdzielanie statystyk stanowi esencję gier fabularnych, a ktoś z tyłu krzyknie, że Dark Souls to nie RPG bo konstrukcja świata jest zbyt korytarzowa.
Gdyby jednak przetłumaczyć akronim dosłownie (gra o wcielaniu się w rolę), to patrząc wyłącznie na walkę, Elden Ring: Shadow of The Erdtree stanowi wzór do naśladowania. DLC nie tylko dodaje nowe popioły wojny (specjalne umiejętności przypisywane do broni) i rozbudowuje arsenał w kategoriach dostępnych w podstawce. Dzięki ośmiu nowym typom broni (m.in. butelki perfum, ostrza do rzucania czy sztuki walki wręcz) trudno o styl walki, którego nie jesteśmy w stanie zbudować.
Asasyn zaczynający walkę z dystansu następnie przechodzący do tańca z ostrzami? Możliwe. Mnich okładający smoka pięściami? Czemu nie. W jednej z kuźni znajdziecie natomiast wielki młot… którym możecie rzucić w ramach silnego ataku.
Jak to się ma do poziomu trudności? Po pierwsze – FromSoftware z każdym kolejnym Soulsborne’em szlifował parametry broni – głównie szybkość animacji czy ogólnopojęty „feeling”. W Elden Ringu sztylet to faktycznie szybka broń o niewielkim zasięgu, a mocny atak młotem, który może być dosłownie kowadłem na kiju, zajmuje trochę czasu. Gdybyście zaczęli przygodę od pierwszego Dark Souls, to machając zwykłym morgenszternem czulibyście się, jakby nie ważył on kilogram, tylko dziesięć, a walka sztyletem przypominałaby pojedynek w slow-motion.
Po drugie – tak duża liczba kategorii broni i wyczuwalne różnice między nimi sprawiają, że łatwiej znaleźć coś dla siebie. Ponownie za przykład niech posłuży Dark Souls – wliczając w to wyposażenie wymagane do rzucania czarów, w grze znajdowało się 20 różnych typów oręża. Shadow of the Erdtree podbija tę liczbę do łącznie 40. Wyobraźcie sobie zatem czterdzieści klas postaci, gdzie każdą gra się inaczej, a niektóre pomysły można ze sobą mieszać – nikt nie zabroni Wam dzierżyć katany w jednej dłoni i włóczni w drugiej.
Tu przyda się głowa
W tym momencie warto w końcu na poważnie wziąć się za łby z hipotezą postawioną na początku, dotyczącą poziomu trudności, i odnieść się w tym wszystkim do Shadow of the Erdtree. Wiemy już na tym etapie, że otwarty świat i liczba broni do wyboru wpływa na łatwość Elden Ringa. Dlaczego jednak uważam, że jest to najbardziej przystępny soulslike FromSoftware?
Ponieważ mamy największy wpływ w historii na poziom trudności. Dodanie mechanizmu popiołów, przywoływanie innych graczy, które nie jest obarczone ryzykiem, spora liczba opcjonalnych bossów, crafting zmniejszający wpływ RNG, mapa. Jeżeli będziecie korzystać z wszystkich wymienionych wyżej narzędzi, łatwiej wkroczycie we wspaniały świat soulslike’ów.
Jak to jest natomiast z Shadow of the Erdtree? Czy płacze w social media, że ostatni bossowie to przegięcie i trzeba ich jak najszybciej osłabić są słuszne? Czy ktoś, kto poradził sobie z podstawką, nie odbije się i nie zrazi do gatunku?
W jednym z początkowych akapitów wspomniałem o tym, że dodatek stanowi coś w rodzaju matury. Już tłumaczę – najlepszym i najłatwiejszym sposobem na przejście przez Królestwo Cieni jest… poznanie gry. Popioły wojny, skakanie, walka konno, stosowanie odpowiednich talizmanów, rozpoznawanie odporności i słabości przeciwników, używanie jednorazowych przedmiotów, wielkie runy – jeżeli opanowaliście wszystko, co Elden Ring ma do zaoferowania, Shadow of the Erdtree nie musi być dla Was drogą przez mękę.
Odważę się nawet stwierdzić, że dowodem na prawdziwość tej tezy jest również mechanizm związany z fragmentami Ostrodrzewa. Gracz, który pojmie, że czasami trzeba dać sobie siania i wrócić nieco silniejszym nie będzie męczył się aż tak, jak ten uparciuch twierdzący, że do ubicia bossa wcale nie potrzebuje lepszej ochrony przed obrażeniami i mocniejszego uderzenia.
[Uwaga: wideo z walki poniżej może zawierać spoilery]
Poza tym – ja, jako weteran gatunku, przy premierze dodatku do Elden Ringa obserwuję chyba jakąś zbiorową amnezję. Czy ludzie zapomnieli, że Artorias z dodatku do pierwszego Dark Souls nie należał do łatwych bossów? Podobnie jak Sir Alonne i Rycerz Oparów z drugiego DLC do Dark Souls 2, Siostra Friede i Gael w Dark Souls 3 czy cholerna Sierota Kos w Bloodborne.
Dodatki do soulslike’ów nigdy nie były łatwe – miały stanowić podsumowanie przygód gracza. Ostateczne wyzwanie, które pokazywało, że nasze sukcesy nie są dziełem przypadku. Nie inaczej jest z Shadow of the Erdtree – to wieniec laurowy wszystkich Zmatowieńców, którzy nie jeden raz rozłożyli Radagona na łopatki i potrzebują dowodu, że znają mechanizmy gry na wylot.
Czas na śmierć
Kiedy kończyłem Elden Ring: Shadow of the Erdtree czułem się podobnie, jak w 2017 roku oglądałem zakończenie Wiedźmin 3: Krew i Wino. Czy chodzi o zapierające dech w piersiach krajobrazy? Też. Czy może klimatyczna muzyka zrobiła robotę? Istnieje taka szansa.
Przede wszystkim jednak chodzi o relację DLC do podstawowej wersji gry. Shadow of the Erdtree sprawia, że Elden Ring stał się dziełem kompletnym. Takim, gdzie mechanizmy są na swoim miejscu, gameplay sprawia frajdę zarówno w pierwszej, jak i setnej godzinie gry, a dodatek pokazuje, jak można poprawić to, co już wydawało się świetne na samym początku.
I – żeby była jasność – kompletny nie znaczy idealny. Dwadzieścia pięć lat giercowania, a ja jeszcze nie natrafiłem na tytuł, który w każdym aspekcie jest bezbłędny. W wersji na PlayStation 5 jedyne, co mnie uwierało, to dogrywające się szczegóły po szybkiej podróży i przycinki przy pojedynczych pojedynkach. Wiem, że gracze na PC nie mieli tyle szczęścia i tam o częste spowolnienia nie było trudno. Graficznie potrafi być nierówno, a ostatnie aktualizacje pokazały, że idealny balans na premierę nie istnieje.
Na mojej osobistej liście Shadow of the Erdtree to absolutna czołówka DLC do i ostateczny egzamin dla każdego, kto dał szansę Elden Ring. Nie jest to jednak łatwa podróż, ale chyba właśnie o to w tym wszystkim chodzi, prawda?