Ileż to już lat minęło od ostatniej udanej gry w uniwersum Gwiezdnych Wojen? Dziesięć? No trochę więcej, jeśli zakotwiczymy spojrzenie na kultowym już dzisiaj Knights of The Old Republic II – The Sith Lords z 2005 roku. Na szczęście długi okres posuchy i oczekiwania na prawdziwą petardę dobiegł końca wraz z premierą Star Wars Jedi: Fallen Order – moim zdaniem jednej z najlepszych gier tego roku. Zapraszam do recenzji!
Jak to się stało, że się jednak udało?
Dzieło Respawn Entertainment i EA zaoferowało mi epicką przygodę, po której zakończeniu wciąż jeszcze czuję swoistą pustkę. To niesamowite, biorąc pod uwagę jak wiele kontrowersyjnych decyzji podejmowało w ostatnich latach EA, burząc tym samym swój wizerunek w oczach graczy.
A jednak udało się. Jedi: Fallen Order zachwyciło niemal wszystkich, z miejsca stając w szranki o tytuł gry roku. Zespół Respawn Entertainemnt pod wodzą Stiga Asmussena (główny reżyser gry) wraz z nieocenionym koryfeuszem branży, osławionym Chrisem Avellonem, stworzyli coś, czego w uniwersum Gwiezdnych Wojen nie było od wielu lat.
Kinowość i niebywały rozmach, z jakim twórcy przygotowali Jedi: Fallen Order, zasługuje na wielkie uznanie. Czułem się jak w interaktywnym filmie, na który mam rzeczywisty wpływ. Postacie uderzyły mnie swoją wyrazistością – także za sprawą genialnego dubbingu w wersji angielskiej. Pieczołowicie zaprojektowane lokacje raziły monumentalizmem i dbałością o detale, choć momentami wkradała się tutaj poświata stosunkowo niskiego budżetu.
Przejawiało się to przede wszystkim w wykorzystywaniu tych samych lokacji, do których gra kierowała mnie kilkukrotnie, tylko dlatego, że otworzyło się tam jakieś nowe, tajemne przejście. Gryzła też kąśliwie po rękach inteligencja przeciwników i powiązane z tym słabe oskryptowanie (u szturmowców przechodziło to niekiedy granice przyzwoitości).
Na szczęście Respawn skutecznie zatuszował wszelkie niedoskonałości, dzięki czemu niewielkie błędy w żadnym stopniu nie przeszkadzały w czerpaniu z rozgrywki ogromnej satysfakcji.
Chcę, żebyście zrozumieli, skąd właściwie wziął się mój zachwyt nad Jedi: Fallen Order, dlatego postaram się nieco ochłonąć z emocji i przybliżyć Wam krok po kroku, czym najnowsze Gwiezdne Wojny w rzeczywistości są i czego należy się po nich spodziewać.
Twórcy postawili na wybuchową mieszankę
Znacie powiedzenie, co za dużo to niezdrowo? W przypadku Jedi: Fallen Order możecie o nim zapomnieć, bo apetyt będzie u Was rosnąć w miarę rozwoju fabuły – zapewniam.
Połączenie tylu różnych gatunków gier – od typowo zręcznościowych po wiejące grozą soulslike – było bardzo ryzykownym zabiegiem. Do ostatniej chwili obawiałem się, że tak, jak w przypadku Sekiro, tak i teraz przyjdzie mi rozłupać klawiaturę o ścianę, manifestując swoją wściekłość i rozgoryczenie po kolejnej przegranej walce z bossem.
Ku mojemu zaskoczeniu, po ukończeniu gry nie tylko nie musiałem kupować nowej klawiatury, ale również na żadnym etapie rozgrywki nie odczułem jakiejkolwiek frustracji.
Twórcy zadbali o to, żeby na wyższych poziomach trudności nie było za łatwo, ale szczerze, w porównaniu z takim Sekiro, był to spacerek, z którym poradziłby sobie praktycznie każdy.
Gra oferuje cztery poziomy trudności:
- tryb fabularny – dla osób, czerpiących frajdę wyłącznie z poznawania fabuły, którzy nie chcą, aby walka z przeciwnikami stanowiła jakiekolwiek wyzwanie,
- Rycerz Jedi – odpowiednik normalnego poziomu trudności, gdzie już pojawia się jakieś wyzwanie, ale przeciwnicy wciąż litują się nad nami, zadając niewielkie obrażenia i dając czas do skontrowania ataku,
- Mistrz Jedi – tryb rozgrywki, który wybrałem osobiście. Na tym poziomie trudności walka wymaga już większego zaangażowania, pojedynki są bardziej złożone i bardziej dynamiczne, a przeciwnicy zadają znacznie większe obrażenia,
- Wielki Mistrz Jedi – odpowiednik trybu dla masochistów i samobójców (przynajmniej w teorii). Na tym poziomie przeciwnicy nie dają nam żadnych szans. Wygranie pojedynku zależy od dobrania odpowiedniej taktyki, znajomości kombosów i nie lada zręczności.
Jak widzicie, każdy powinien znaleźć poziom, który dopasuje do swojego stylu gry. Przestrzegam jednak wielbicieli produkcji soulslike, bo choć Jedi: Fallen Order czerpie garściami z perełek od From Software, to zrobiło wszystko, by nie stać się jego jednolitą kalką.
Niektóre pojedynki z bossami wyglądają niezwykle widowiskowo, ale są łatwe do wygrania nawet taktyką „na Kmicica” (machasz mieczem jak cepem, byleby iść do przodu). Inne starcia, nawet z postronnymi przeciwnikami, będą wymagały od nas odrobiny wyobraźni i skupienia.
Ostatecznie jednak, absolutnie żaden z graczy nie powinien mieć najmniejszego problemu z ukończeniem gry przed 20 godziną zabawy. Co prawda, mnie zajęło to około 30 godzin, ale pochłonięty eksploracyjną furią, parokrotnie powracałem na planety wyłącznie dla paru „znajdziek”.
Warto jeszcze dodać, że Sekiro nie jest jedyną grą, którą inspirował się zespół Respawn Entertainemnt. Spostrzegawczy gracze z pewnością dostrzegą nawiązania do takich serii jak Uncharted czy Tomb Rider, a także kultowych już Jedi Outcast i Jedi Academy.
Dwie pierwsze gry stanowią tzw. fundament elementów zręcznościowych. Twórcy umiejętnie wykorzystali i połączyli skoki nad przepaściami, wspinaczki i tym podobne zabiegi, aby zaangażować gracza także poza cut scenkami i walkami z przeciwnikami.
Ponadto, podczas starć z wrogami uwidaczniają się liczne podobieństwa do Jedi Outcast i Jedi Academy. Wykorzystywanie mocy i miecza świetlnego w nostalgiczny sposób przeniosły mnie do dawnych czasów, gdy wspomniane produkcje podbijały rynek gier.
Widowiskowa historia, na którą czekałem
Od ponad dekady uniwersum Star Warsów przeżywało swoisty kryzys. W filmach na pierwszym miejscu stawiano poprawność polityczną, często kosztem fabuły i bohaterów. Ostatecznie, dostawaliśmy papkę złożoną z efektów specjalnych, które nie wnosiły nic do tego wspaniałego uniwersum.
Gry typu Battlefront, nastawione na długofalową monetyzację, nie rozwijały znanych nam historii, bo stawiały na zwykłą, odprężającą nawalankę – i ok, taki był zamysł twórców, a ostatnia część po wielu aktualizacjach jest naprawdę w porządku, ale od lat brakowało jakiegoś solidnego single playera.
Jedi Fallen Order powraca stylistyką opowiadanej historii do Jedi Academy i The Force Unleashed. Fabuła prowadzi gracza w sposób liniowy, odsłaniając przed nim kolejne rozdziały i sekrety. Twórcy nie pozwalają, aby gracz nudził się choćby przez chwilę, co w dużym stopniu umożliwiły widowiskowe cut scenki i dialogi pomiędzy postaciami.
Fabuła choć momentami nielogiczna, jest spójna i dynamiczna. Niezmiernie ucieszył mnie fakt, że twórcy nie rozwlekali opowiadanej historii i że zamknęli ją w odpowiednim momencie. Dzięki temu, po zakończeniu gry pozostał u mnie lekki niedosyt i swoista pustka, które utożsamiam z gamingowym spełnieniem.
Na szczególną uwagę zasługują też bohaterowie. Ich kreacje zostały napisane po mistrzowsku i są bardzo wyraziste, przez co niemal każda postać jest na swój sposób unikalna i zapada w pamięć. Świetnym przykładem jest Greez – kapitan Modliszki (statku, którym latamy po galaktyce).
Jego aparycja, sposób bycia i wpisany w jego osobowość humor, rozbawiały mnie wielokrotnie, czyniąc z niego mojego ulubionego bohatera.
Niesamowity jest też robot BD-1, towarzyszący nam przez niemalże całą grę. Pomaga on Calowi w zasadzie we wszystkim – począwszy od pokonywania przeszkód i otwierania skrzynek z lootem, aż po pojedynki z przeciwnikami.
Świetnie wykreowani zostali także antagoniści, co po części jest zasługują fenomenalnego dubbingu (w wersji angielskiej). Nie poznajemy wprawdzie ich dokładnego życiorysu, ani nie bawimy się w roztrząsanie egzystencjalnych problemów, bo Jedi: Fallen Order stawia pod tym względem przede wszystkim na kinowość.
To niezwykłe połączenie kina i gry, pozwoliło twórcom stworzyć tak widowiskową i epicką przygodą, jaką bez wątpienia jest historia Cala Kestisa, naszego głównego bohatera.
Graficzny monumentalizm
Jestem pod wrażeniem, że przy tak niskim budżecie (jak na standardy EA), Respawnowi udało się nie tylko zaimplementować wciągający system walki i napisać świetną historię, ale także zaprojektować piękne, malownicze lokacje, rażące w oczy swoim monumentalizmem i rozmachem.
Co prawda, można się trochę przyczepić do recyklingu lokacji, bo gra wymusza na nas częste przechodzenie tych samych miejsc w celu otwarcia jakiegoś przejścia, ale i tak ogląda się to wszystko bardzo przyjemnie.
Gdy odwiedziłem Kashyyyk – jedną z planet, na którą przyjdzie Wam polecieć – zaniemówiłem. Widoki z koron drzew pochłaniały mnie bez reszty, po raz kolejny uwydatniając kinowość produkcji. Zresztą, wspomniany recykling został wykorzystany bardzo zachowawczo i z wyobraźnią, tak, że powielające się schematy różnią się w zależności od planety, na której się znajdujemy. Respawnowi nie można zarzucić na tym polu ogromnej kreatywności.
Imponująco wyglądały też same walki na miecze świetlne – czuć było, że każde nasze kliknięcie ma wpływ na przebieg pojedynku. Kombosy, kontry, finishery – oj, to zrobiło na mnie wielkie wrażenie. Szkoda tylko, że obyło się bez krwi i odcinanych kończyn, no ale to w końcu Disney. Chociaż z drugiej strony zasada ta nie dotyczy potworów, które swobodnie możemy „przepiłować” na dwie części.
I ponownie mógłbym trochę ponarzekać na momentami drewniane animacje czy niskie IQ przeciwników, ale tak jak wspomniałem, nie przeszkadza to w żaden sposób w czerpaniu frajdy z rozgrywki.
Muszę jeszcze dorzucić kilka słów o ścieżce dźwiękowej, w której czuć było ducha starych Star Warsów. Oprócz kilku nowych (zmodyfikowanych) motywów, parokrotnie dało się usłyszeć doskonale znane wszystkim kawałki, bez których Gwiezdne Wojny nigdy nie byłyby takie same. No, ale nie spoileruję!
Małe rzeczy, które nic nie wnoszą, ale oko cieszą
W Jedi: Fallen Order twórcy nawrzucali całą masę najróżniejszych „znajdziek”. Niektóre są ukłonem w stronę kultowych postaci, inne stanowią zwykłe pojemniki z lootem. Pojawił się nawet hołd dla zmarłego Martina Camerona, ojca jednego z członków Respawn Entertainemnt (także wielkiego miłośnika SW), który niestety nie dożył premiery gry. Upamiętnia go Echo w punkcie medytacji na planecie Ilum jako mistrza Jedi, Mar Ti Bucky” Kam’Rona.
Skrzynki z lootem nie pełnią kluczowej funkcji. Są to w dużej mierze elementy zmieniające wygląd rękojeści naszego miecza świetlnego albo różne skiny dla naszego „robociego” towarzysza BD-1.
Pojawiają się też skrzynki odblokowujące nowe barwy dla Modliszki – naszego statku kosmicznego. Najważniejsze rzeczy, bez których nie zajdziemy daleko, gra podtyka nam pod sam nos. Są to ulepszenia dla BD-1, umożliwiające m.in. hakowanie systemów czy przeprogramowanie poszczególnych przeciwników, aby stanęli po naszej stronie.
Z zabawnych rzeczy umilających rozgrywkę są jeszcze nasiona roślin, które możemy posadzić w specjalnym terrarium, znajdującym się na statku i obserwować jak w rosną wraz z rozwojem fabuły.
Dark Souls w wersji soft
Jak już wspomniałem, Jedi: Fallen Order czerpie z serii gier od From Software przede wszystkim w kwestii mechaniki walki.
Pojawiają się też znajome punkty medytacji, a nawet bardzo zbliżone drzewko rozwoju postaci. Cal uczy się przez całą grę, stopniowo poznając nowe techniki władania mieczem świetlnym oraz mocą.
Nie dostajemy jednak wszystkiego od razu, co mnie niezmiernie ucieszyło. Nawet na tak proste umiejętności, jak podwójny skok czy rzut mieczem świetlnym, musimy trochę poczekać. I to jest super! Gra w ten sposób unika tandetnego efekciarstwa i zmusza do wykorzystania takich zdolności, które aktualnie posiadamy.
Ponadto, twórcy wciąż narzucają nam nowe aktywności, budując skuteczną iluzję wielkiej przygody. Raz się wspinamy po górskim szczycie, aby zaraz zjechać z niego po lodowej ślizgawce. Innym razem nurkujemy w złowrogich głębinach albo wsiadamy za stery machiny kroczącej.
W grze pojawiają się też liczne łamigłówki, które wcale nie są łatwe do rozwiązania. Raz zdarzyło mi się kombinować ponad godzinę zanim wpadłem na pomysł jak otworzyć przejście do kolejnej lokacji. Gracz jest wciąż angażowany i bombardowany nowymi aktywnościami – no nie da się tutaj nudzić.
Popełniać błędy jest rzeczą ludzką
Jedi: Fallen Order nie ustrzegło się pomniejszych niedociągnięć, które jednak nie wpływają bezpośrednio na samą rozgrywkę.
Ot, czasami przeciwnicy wykonują niezrozumiałe „szarże” na niewidzialnego oponenta. Innym razem trzymają gardę z tytanu, której nie sposób pokonać nawet mieczem świetlnym. Zdarza się też, że świat gry nie wczytuje wszystkich tekstur i wtedy wychodzi mniej więcej coś takiego:
Poza tym brakowało mi szerszego pola do wykorzystania mocy Jedi. Wrogów możemy przyciągać i odpychać, co staje się bardziej spektakularne na wyższych poziomach umiejętności, ale to by było na tyle.
Liczę też, że szybko powstaną mody umożliwiające krwawe finishery – w końcu nie móc pozbawić kogoś kończyn mieczem świetlnym, to grzech w najcięższej postaci.
Dodałbym do tego jeszcze widoczny gołym okiem recykling lokacji, ale to taki minus trochę na siłę, żeby w tabelce z wadami nie było zupełnie pusto.
Każdy fan Star Warsów musi w to zagrać
W czasach królującego multiplayera, perełki dla pojedynczego gracza zdarzają się coraz rzadziej. Ostatnia świetna gra w uniwersum Gwiezdnych Wojen pojawiła się ponad dziesięć lat temu – to ogromny kawał czasu…
Na szczęście Respawn stanął na wysokości zadania i udowodnił, że w tym niesamowitym świecie wciąż drzemie ogromny potencjał, a historii do napisania nie brakuje. Świadczy o tym nie tylko sam odbiór gry, ale także jej wyniki sprzedażowe, które są – delikatnie mówiąc – bardzo zadowalające.
Żarliwie wierzę, że nie przyjdzie nam czekać kolejnych dziesięciu lat na kolejną perełkę. Jedi: Fallen Order to bez wątpienia jedna z najlepszych gier tego roku, z widowiskowymi walkami, świetną choć schematyczną historią, genialnym soundtrackiem i wyrazistymi bohaterami. Taki pakiet gwarantuje nieprzespane noce, więc gorąco zachęcam Was do zapoznania się z tą produkcją.
Ode mnie leci 9/10, bo od niepamiętnych czasów nie grało mi się w nic aż tak przyjemnie.
Do następnego!