Każdy z nas ma w swojej biblioteczce gry, do których czuje wyjątkowy sentyment. Jest to uczucie bardzo subiektywne i zależne od naszego światopoglądu, gustu oraz wrażliwości, które z kolei rozwijają się najmocniej w okresie dzieciństwa. Jestem szczerze przekonany, że każdy z nas mógłby, ot tak, rzucić co najmniej kilka tytułów, które ogrywał bez przerwy, będąc małym brzdącem. Ten tekst ma być zarówno powrotem do przeszłości, jak i sentymentalną podróżą w kierunku najlepiej wspominanych gier naszego dzieciństwa. Opowiem Wam, które produkcje zapadły szczególnie w mojej pamięci i jak to wszystko wyglądało z mojej perspektywy. Zapraszam Was również do dyskusji i do dzielenia się swoimi historiami. Zaaaaaaaczynamy!
DŁUGIE WYCZEKIWANIE NA PIERWSZĄ GRĘ
Moja przygoda z grami rozpoczęła się w grudniu 2000 roku – miałem wtedy raptem cztery lata. Napisałem wtedy swój pierwszy list do Mikołaja, w którym prosiłem tylko o jedno – o Pegasusa. Taki prezent jawił mi się jako spełnienie wszystkich marzeń, jednak byłem świadomy tego, że Mikołaj z racji swojego wieku i liczby obowiązków, może o mnie zapomnieć. Wpadłem wtedy na całkiem podstępny plan i na wszelki wypadek napisałem kilkanaście takich samych listów. Wszystkie kartki przekazywałem swojej mamie – zatrudnionej wtedy na stanowisku pośrednika pomiędzy mną a Mikołajem. Z oddaniem i cierpliwością przekazywała moje błagania do Laponii.
W końcu przyszły święta. Śnieg prószył delikatnie, z czułością oblepiając każdy krzaczek i drzewo. W kuchni trwała wielka krzątanina, przerywania co jakiś czas niezbyt przyjemnymi słowami, których znaczenia jeszcze wtedy nie rozumiałem. Minuta zdawała się być godziną, a godzina dobą. Z ogromną niecierpliwością oczekiwałem najważniejszego dla mnie momentu, czyli rozdania prezentów. Zanim jednak do tego doszło, musiałem jeszcze przetrwać wigilijny obiad. Nie doceniałem wtedy magii świąt, ani rodzinnej atmosfery. Liczyły się dla mnie wyłącznie prezenty – zwłaszcza ten jeden, wyśniony, wymarzony – mój ukochany Pegasus.
Wielka wieczerza zdawała się trwać bez końca. Rozmowy schodziły na coraz poważniejsze tematy, a wszystko działo się przy akompaniamencie pomruków satysfakcji żywieniowej i dźwiękach mielonego w ustach karpia. Uczta wkraczała na wyższy poziom obżarstwa, co sugerowało jej rychły koniec. Nagle od stołu wstał mój tata, podbiegł do okna i wykrzyczał: „To Mikołaj! Jakie piękne sanie! Chodźcie zobaczyć, bo zaraz odleci!”. Ja, mój brat oraz moi kuzyni daliśmy się nabrać tej taniej sztuczce. Wybiegliśmy z domu prosto w śnieg i rozglądaliśmy się po placu w poszukiwaniu Mikołaja. Cicho wszędzie, głucho wszędzie, co to będzie, co to będzie. No właśnie, nic nie będzie. Pomyśleliśmy, że biegliśmy za wolno, więc brodacz z Laponii musiał zdążyć się ulotnić. Wielki zawód i rozczarowanie. Wróciliśmy do domu zmarznięci i źli. Okazało się jednak, że cwany Mikołaj wszedł tylnym wejściem i zostawił nam prezenty pod choinką. Ech, co za naiwność. Dorwałem paczkę z moim imieniem, rozdarłem ją i ujrzałem… klocki. Zwykłe, plastikowe klocki i to chyba używane.
Nie zrozumcie mnie źle, naprawdę lubiłem klocki i doceniałem każdy prezent, który dostawałem, ale wtedy pragnąłem tylko jednego. W mojej głowie nie było jeszcze wulgarnych słów, których wtenczas pragnąłem użyć. Narastała we mnie frustracja, bo klocki, to jednak coś zupełnie innego niż Pegasus. Pomyślałem, że ten zapijaczony Mikołaj musiał coś pomylić, że jest do niczego i że go nienawidzę. Mój gniew przerwał dotyk ręki na ramieniu. Odwróciłem się i ujrzałem wysokiego, barczystego mężczyznę. Stał przede mną w czerwonym stroju, w czapce z pomponem, białą brodą i wielkim brzuchem. Zaniemówiłem. Przed chwilą nazwałem go w końcu alkoholikiem, więc spodziewałem się rózgi albo czegoś w tym rodzaju. Kazał mi usiąść na krzesełku i chwilę zaczekać. Wrócił po paru minutach z wielkim pudłem, a w nim był on… Piękny, idealny, wspaniały Pegasus. Emocje były tak silne, że z impetem rzuciłem się na Mikołaja, żeby go przytulić i podziękować. Traf chciał, że się potknąłem i kiedy upadałem złapałem się pierwszej rzeczy, którą mogłem chwycić – brody Mikołaja. Zerwałem ją całą, razem z wąsami i sztucznym nosem, odkrywając twarz bardzo dobrze mi znaną – twarz mojego ojca.
Przez pierwszych kilka chwil myślałem, że jak to tak, mój ojciec jest Mikołajem? Wszyscy znajomi będą mi zazdrościć! Wooow, ale odjazd! Szybko jednak uświadomiłem sobie, że to była jedna wielka mistyfikacja. Na początku czułem się zraniony i oszukany, ale jak tylko odpaliłem Pegasusa, wybaczyłem swojemu ojcu. Ostatecznie przecież przebił on swoim prezentem Mikołaja i jego marne, plastikowe klocki.
PIERWSZA GRA NA PEGASUSIE
Wybaczcie mi proszę ten przydługi wstęp, ale gdy tylko zacząłem przypominać sobie tamte wydarzenia, emocje ożyły na nowo. Wracając do tematu, na Pegasusie grałem przez około dwa lata. W pamięci zapadła mi tak naprawdę jedna produkcja, do której nieustannie powracałem – Mario.
To była gra, której poświęciłem co najmniej kilkadziesiąt godzin. Tak, wiem – szaleństwo. Przygody słynnego na całym świecie wąsatego hydraulika zapewniły mi mnóstwo zabawy, ale też irytacji i wściekłości. Swoją drogą, z tą grą jest związana dość groteskowa anegdota z mojego dzieciństwa, która na pewno w dużej mierze przyczyniła się do tego, że tak dobrze zapamiętałem ten tytuł.
Pewnego dnia, z przedszkola odebrała mnie moja ciocia. Okazało się, że rodzice musieli wyjechać na parę dni i teraz będę pod jej opieką. Nie przepadałem za swoją ciocią, ale fakt faktem, pozwalała mi robić praktycznie wszystko. Po powrocie do domu niemalże od razu odpaliłem Mario, licząc, że w końcu uda mi się je ukończyć. Grałem dobrych kilka godzin aż doszedłem do ostatniej misji. Przypadek albo palec boży chciał, że w tym momencie odłączyli nam prąd. Tym razem wiedziałem doskonale, jak uwolnić wzbierającą we mnie frustrację. Odruchowo wykrzyczałem z całą mocą, nasze polskie, rodzime słowo na „k”. Ciocia, która akurat niosła w moim kierunku obiad, przestraszyła się na tyle, że wylądowała na podłodze razem z kotletem i ziemniakami. Potem odbyło się całe śledztwo, skąd znam takie wyrazy i tak dalej i tak dalej, ale to już temat na inną historię.
Za dużo tych dygresji – już przechodzę do meritum!
Oczywiście Mario to nie była jedyna gra. Były też Tanki, przeróżne gry sportowe i przygodowe, których nazw już dzisiaj nie pamiętam, a bohaterów i fabułę jedynie kojarzę.
Pierwszy komputer – wielkie emocje!
Swojego pierwszego w życiu PC dostałem wieku około sześciu lat. Nie był on wyjątkowo sprawny, ale umożliwiał komfortową zabawę przy najnowszych wówczas tytułach. Pierwszą z gier, którą odpaliłem, był Robin Hood: Legenda Sherwood z 2002 roku. Malownicza sceneria z wielkimi zamkami w tle totalnie mnie oczarowały. Barwni bohaterowie, całkiem bogata fabuła i dużo akcji, to wszystko wydawało się dla mnie niepojęte. Robin Hood oferował około 40 zadań, które różniły się od siebie, nawet wtedy, kiedy akcja działa się na tej samej mapie. Przeszedłem tę grę chyba z 15-20 razy (serio!) i do tej pory mam do niej ogromny sentyment. Jakiś czas temu podchodziłem do niej ponownie i ku mojemu zdziwieniu bawiłem się całkiem nieźle, chociaż to już nie było to samo, co kiedyś.
Desperados: Wanted Dead or Alive
Mój romans z Robin Hoodem: Legendą Sherwood zaowocował chęcią poznania innych gier studia Spellbound. W ten sposób trafiłem na kolejną strategiczną perełkę, osadzoną w czasach Dzikiego Zachodu – Desperados: Wanted Dead or Alive. Co prawda, nigdy nie rozkochałem się w tej grze tak mocno jak w Robinie, ale i tak uważam ją za wyjątkowo bliską mojemu serduszku. Misje były rozbudowane, a niektóre naprawdę trudne. Największy problem miałem zawsze w zadaniach, w których nie można było zabijać przeciwników. Monotonne ogłuszanie dziesiątek bandziorów, bywało niesamowicie irytujące. Nigdy nie zapomnę też ostatniej walki z gościem, który nazywał się El Diablo. Próbowałem go pokonać tak długo aż wgniótł mi się klawisz F6 (szybkie wczytywanie). Ale… satysfakcja ze zwycięstwa była nie do opisania.
Mafia: The City of Lost Heaven
Grą, z którą zetknąłem się niedługo później była Mafia: The City of Lost Heaven. Niestety, ale nie znam słów, którymi mógłbym opisać to arcydzieło i uczucia, które mną targały podczas poznawania historii Tommy’ego Angelo. 2K Czech (wcześniej Illusion Softworks) stworzyło grę o tak niebywałym klimacie, że pisząc o tym, chciałbym powrócić do lat 30’ i baru Salieriego. Trójwymiarowa grafika i możliwość prowadzenia pojazdów były jedynie dodatkiem do tego, co oferowała Mafia. W grze mieliśmy całą masę aktywności pobocznych, co sprawiało wrażenie, że Lost Heaven naprawdę żyje. Po ukończeniu linii fabularnej, mogliśmy bawić się nowymi trybami rozgrywki: swobodną jazdą i jazdą ekstremalną. Można było inicjować pościgi policyjne, strzelać się z mafiosami, kraść samochody, jeździć tramwajem i kolejką miejską. To wszystko było naprawdę niesamowite. Nie znałem jeszcze wtedy serii GTA, więc zarówno otwarty świat, jak i sposób prowadzenia akcji zdawał się bardzo oryginalny.
Twórcy włożyli też ogrom pracy w odwzorowanie ówczesnych pojazdów, dbając przy tym o niemalże każdy detal. Zresztą sam model jazdy był fenomenalnie zaprojektowany i według mnie dużo lepszy niż w GTA. Krwawa i smutna historia głównego bohatera była poprowadzona po prostu znakomicie. A końcówka bez happy endu chwytała za serce… Oj tak, Mafia jest jedną z tych gier, których nigdy nie zapomnę.
GOTHIC
Po Mafii trafiłem na następne arcydzieło, które wtedy ogrywali wszyscy moi znajomi. Był to Gothic. Przyznam szczerze, że jest to jedna z moich ulubionych gier i zdecydowanie (w mojej ocenie) najlepsza ze wszystkich części. Nie umiałbym zliczyć, ile razy witałem się z pięścią Bullita i słyszałem słynne: Witamy w kolonii. Najeżona niebezpieczeństwami, brudna i mroczna Górnicza Dolina, w której śmierć albo łomot czekają na każdym rogu, były czymś, czego pragnąłem. Pamiętam, że kiedy po raz pierwszy wszedłem do Starego Obozu i usłyszałem tamtejszy soundtrack… ciarki przeszły mi po plecach. To było takie dooobre! Wielki, otwarty świat, mnóstwo postaci, questów i potworów – spędziłem w Kolonii setki godzin i wiecie co? Nie żałuję! To była jedna z najwyśmienitszych, gamingowych przygód, jakie mnie spotkały.
Gothic II z dodatkiem Noc Kruka też był rewelacyjny. Gra zaoferowała w końcu jeszcze większy świat, więcej aktywności i w zasadzie więcej wszystkiego. Zabrakło mi w tej produkcji jedynie, czegoś, co nazwałbym „wszechobecną aurą niebezpieczeństwa”. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że Górnicza Dolina była wylęgarnią bandytów, rzezimieszków i innych podejrzanych typów, a Khorinis jest cywilizowanym i zadbanym miastem portowym, jednak no… brakowało mi tego klimatu. Nie zmienia to faktu, że Gothic II jest produkcją świetną i tak samo kultową, jak jej poprzednik. Gdybym nie znał wszystkiego na pamięć, z pewnością powróciłbym do Khorinis jeszcze raz, choćby po to, aby jeszcze raz zerwać rzepę z farmy Lobarta.
The Elder Scorlls: Morrowind
Po pierwszej i drugiej części Gothica dostałem w swoje ręce TES: Morrowind. Nie będzie chyba przesadą, jeśli napiszę, że to właśnie w tej grze bawiłem się najdłużej. Były to setki godzin (może więcej). Jako mały dzieciak nie potrafiłem uwierzyć, że stworzony przez Bethesdę świat może być tak ogromny. Nie przeszkadzało mi wtedy, że w dużej mierze był on pusty. Dla mnie liczyła się podróż, przygoda i swoboda w kreowaniu postaci. Podobało mi się, że nic nie ogranicza moich działań. Mogłem udać się dokądkolwiek chciałem, eksplorować, zwiedzać, chłonąć każdy detal. To było po prostu niesamowite. Mnogość zadań pobocznych i głównych wydawała mi się wtedy przytłaczająca, ale to tylko potęgowało moje odczucia o ogromie otaczającego mnie świata. Mniej ważne zadania nie oznaczały się wtedy na mapie, a jedyną wskazówką były słowa zapisane w dzienniku. Pamiętam, że podczas ogrywania Morrowinda nie miałem jeszcze internetu, więc nie było możliwości sprawdzenia czegoś w solucji. Utrudniało to mocno rozgrywkę, ale też w ciekawy ją uatrakcyjniało. Czasami godzinami potrafiłem szukać głupiego wejścia do jakiejś jaskini, a kiedy w końcu ją znalazłem – radości nie było końca!
Oczarowała mnie też fabuła. Co prawda większość wątków była oklepana, ale w żaden sposób nie przeszkadzało to w zabawie. Oto wspaniały wybraniec musi stawić czoła upadłemu bogu. No dobra, podstawka może nie jest dobrym przykładem. Ale już w dodatkach mamy kawał całkiem oryginalnej historii. Wątek z boginią Almalexią w Twierdzy Smutku szczególnie zapadł mi w pamięci. Pewnie dlatego, że na ostatnią walkę szedłem uzbrojony w setki eliksirów uzdrawiających, a i tak męczyłem się dobrych kilka godzin. Ach, wspomnienia wracają!
Neverwinter Nights
Na końcu chciałbym wspomnieć o jeszcze jednej grze mojego dzieciństwa, która jest dla mnie wyjątkowo ważna. Jest nią Neverwinter Nights – gra, która miała duszę.
Fikcyjny świat Zapomnianych Krain na kontynencie Faerûn (tu głęboki ukłon dla Eda Greenwooda) jest bogaty, piękny, tajemniczy i impetem wwierca się w pamięć. Mechanika gry, oparta na legendarnej, trzeciej części Dungeon & Dragons jest w tym przypadku kluczowa. NWN nie miałby racji bytu, gdyby nie pomysł Gary’ego Gygaxa i Dave’a Arnesona. Gdy w roku 1974 Tactical Studies Rules opublikowało po raz pierwszy Lochy i Smoki nikt nie podejrzewał, jak ogromny wpływ będzie miał ten fakt na późniejsze gry RPG. Jednak Neverwinter Nights to nie tylko mechanika, fabuła i świat – NWNa tworzyli ludzie. Przewaga tej wyśmienitej gry nad innymi, wczesnymi cRPGami wynikała właśnie z możliwości rozgrywki wieloosobowej.
Nigdy wcześniej nie spotkałem się z tak rozbudowanym systemem multiplayer, który pozwalał na niemalże wszystko. Dostaliśmy bowiem do dyspozycji zestaw narzędzi, umożliwiający tworzenie własnych lokacji i scenariusza. Wszystko zależało wyłącznie od wyobraźni i kreatywności. Serwery role to play z elementami akcji szybko zyskały ogromną popularność wśród graczy. Mechanika gry pozwalała na stworzenie autorskiej postaci, której nadawano imię, wybierano klasę i charakter. Była też możliwość dodania opisu, mającego za zadanie pomóc interlokutorom w wyobrażeniu bohatera. W konsekwencji na miejskim rynku często odgrywało kilkudziesięciu graczy, a nad przestrzeganiem wyznaczonych zasad czuwali tzw. Mistrzowie Gry. Ich rola była nieoceniona w tworzeniu akcji i świata, ale też w momentach, gdy ktoś starał się popsuć zabawę innym graczom. Cała ta wyimaginowana uczta dla zmysłów była oparta na wspaniałych zasadach D&D. Niesamowity klimat i nastrój sprzyjał rozwijaniu więzi międzyludzkich, na tym specyficznym, wirtualnym poziomie.
Zdaję sobie sprawę, że premiera NWNa i jego późniejsze losy nie wpłynęły znacząco na rozwój RPGów, ale jak każdy z was doskonale wie, są takie gry, które zostawiają w nas jakiś ukryty ślad, swoją cząstkę. Podobnie jest z książkami i filmami, ale w przypadku gier komputerowych odnoszę wrażenie, że ta „więź” jest mocniejsza i trwalsza. Właśnie po tym można poznać naprawdę dobrą grę. Musi ona zawierać w sobie swoiste „punctum”, które jednak zawsze jest indywidualne i subiektywne.
Nie mógłbym skończyć tego tekstu, gdybym nie dorzucił do tej listy Planescape: Torment, Baldur’s Gate, Icewind Dale II oraz mojego ukochanego Star Wars: Knights of the Old Republic. Nie będę już jednak się rozpisywać o moich przeżyciach wewnętrznych, bo prawdopodobnie nigdy bym nie skończył.
To by było na tyle. Czekam na Wasze komentarze! Opowiedzcie, które z gier Waszego dzieciństwa wspominacie najbardziej i podzielcie się swoimi historiami!