Call of Duty: Vanguard – kolejna odsłona kultowej serii FPS-ów, tym razem powracająca do swoich korzeni przewodnim motywem II wojny światowej. Gra o widowiskowej, lecz do bólu sztampowej i dennej kampanii fabularnej i świetnym, choć niewnoszącym nic nowego trybie multiplayer. Call of Duty: Vangaurd to odgrzewany, ale całkiem smaczny kotlet. Taki zjadliwy obiad, po którym nie ma ani ogromnej satysfakcji, ani problemów żołądkowych. Call of Duty: Vanugard to niezła gra – z kampanią w sam raz, na jeden raz i z udanym multiplayerem. Za kilka miesięcy raczej o niej zapomnę. Zapraszam do recenzji.
Bunkry są, ale idealnie nie jest
Zacznę od początku. Z serią Call of Duty miałem dłuższe rozstanie – w zasadzie skończyłem na Black Ops, potem w końcu dorwałem się do (moim zdaniem kapitalnego) Modern Warfare i pograłem trochę w Warzone. Do Vanguarda podchodziłem z dystansem, nie mając wielkich oczekiwań.
Ot, kolejny shooter znanej marki, która co roku wypuszcza „coś nowego”. No i nie zawiodłem się – prawie 15 godzin gry, które mogę uznać za w miarę satysfakcjonujące, choć zdecydowanie nie będzie to tytuł, który będę wspominać latami.
Vanguard to kalka poprzedniej części, ale ubrana w assety II wojny światowej. Interfejs też do bólu przypomina to, co znamy z wcześniejszych odsłon. Nie ma tutaj większych nowości, a fabuła kampanii dla jednego gracza ewidentnie została napisana na kolanie. Tym niemniej, strzela się przyjemnie, multi przynosi ogrom frajdy – fani CoD-a będą z pewnością zadowoleni.
Inna sprawa, że to ciągle ten sam produkt, bo trudno też zaprojektować kreatywnie kolejną odsłonę gry, jeśli tytuł trafia na rynek rok w rok. Dostajemy tu po prostu odgrzewany, lecz nieźle doprawiony kotlet, który wprawdzie można zjeść ze smakiem, ale na kulinarny orgazm nie ma co liczyć.
Przyznam szczerze, że przechodząc poszczególne misje, nie czułem żadnych wyjątkowych emocji. Specjalnie się nie wzruszyłem ani historią głównych bohaterów, ani całościową wojenną otoczką. Cóż, przynajmniej strzelało się przyjemnie!
Kampania to twór widowiskowy, ale bez duszy
Ukończenie kampanii fabularnej zajęło mi około 5 godzin. Nie chciało mi się bawić w wysoki poziom trudności, więc całość przeszedłem na „normalnym”. Już sam początek rozgrywki zwiastował widowiskową historię, w której obok gameplay’u największą rolę odgrywa filmowość produkcji.
Vanguard co chwila raczy nas fenomenalnie zaprojektowanymi cut-scenkami, w trakcie których poznajemy bliżej zarówno przedstawione w grze wydarzenia, jak i bohaterów. I – żeby było jasne – nie oczekuję od Call of Duty wiele pod względem fabuły, ale zawsze miło, jeśli w tego typu produkcji ktoś zadba o warstwę narracyjną, podaną w odpowiedniej jakości. Modern Warfare pokazało, że się da! A tutaj? No, szkoda gadać.
W dużym skrócie i bez spoilerów. Kampania składa się z zaledwie kilku dłuższych misji, podczas których wcielamy się w poszczególnych bohaterów, poznając ich historię. W zasadzie, docelowa opowieść to tylko dwie misje – pierwsza i ostatnia. Później rozgrywka prowadzi nas przez kilka retrospekcji, które łączą się w całość na końcu gry.
Call of Duty: Vanguard nie bombarduje nas kolejną dziwaczną alternatywą II wojny światowej. Akcja rozgrywa się u schyłku istnienia III Rzeszy w 1945 roku, choć w retrospekcjach przenosimy się również do początkowych lat wojny – w tym m.in. bitwy pod Stalingradem.
Oczywiście, jak to w przypadku schematycznych opowieści bywa, naszym nadrzędnym zadaniem jest powstrzymanie głównego antagonisty – w tej roli Hermann Freisinger. Niestety, postać ta została ukazana w jak najbardziej banalny sposób. Twórcy uczynili z niej rasowego, narcystycznego psychopatę, owładniętego żądzą władzy. Jego motywacje są proste jak konstrukcja cepa, przez co pojawiające się z nim cut-scenki ma się ochotę po prostu ominąć.
Odrobinę ciekawsi są natomiast bohaterowie, którymi przyjdzie nam sterować. Tutaj od razu Was uprzedzę – unikajcie polskiego dubbingu! Przemęczyłem się z nim przez pierwszych kilka godzin gry i nie mogłem zrozumieć, jak można było aż tak to zepsuć. Dosłownie, jakby ktoś czytał z kartki – zero emocji, zero intonacji. Jakby ktoś czytał instrukcję obsługi odkurzacza. Na szczęście, angielski dubbing daje radę, choć i tak uważam, że wypada dość sztywno.
Każdy z czwórki głównych bohaterów opowie nam swoją własną historię. I tak oto trafimy zarówno do Stalingradu, jak i Normandii czy Afryki. No i ok! Tutaj faktycznie sporo się dzieje, ale nie mam na myśli aspektu fabularnego. To po prostu niezłe wojenne kino, gdzie zaprojektowane z rozmachem bitwy dają poczucie, że rzeczywiście w każdej chwili możemy zginąć od wybuchu granatu czy strzału snajpera.
Czołgi, samoloty, wozy bojowe, dziesiątki chowających się w okopach piechurów – oj, czego tu nie ma! Dookoła eksplozje, krzyki rannych, świstające koło ucha kule – ten aspekt zaprojektowano świetnie!
Feeling strzelania też wypada znakomicie. Naprawdę czułem moc dzierżonego w moich rękach karabinu. Sporo satysfakcji dawało mi też zabijanie przeciwników z ukrycia przy pomocy noża, chociaż w tym wypadku inteligencja AI pozostawiała wiele do życzenia.
Idiotyczną i niezrozumiałą dla mnie mechaniką było natomiast zaimplementowanie dwojgu bohaterom czegoś w rodzaju nadludzkich zdolności. Come on! Wiedźmińskie zmysły w Call of Duty? Serio? Trochę mi to nie pasuje.
Sterowanie jest intuicyjne i przyjemne, chyba że wsiądziecie za stery samolotu. Tak, czeka na Was misja, podczas której będziecie musieli zbombardować to i owo. Niestety, jest to tak skrajnie rozlazły element zabawy, że odlicza się minuty aż do jego zakończenia. Pilotowanie samolotu, które powinno sprawiać ogrom radości i być przyjemną odskocznią od rozwalania Niemców przy pomocy karabinu, stało się katorgą. Powód? Do bólu toporne sterowanie. Zdecydowanie nie polecam.
Na polu bitwy czeka też na Was kilka nieciekawych niespodzianek. Przykładowo – wiedzieliście, że wściekły pies może być groźniejszy od wybuchu granatu? Gdy wpadłem w wir walki, cudem unikając śmierci podczas eksplozji granatu pod moimi stopami, stała się rzecz niezwykła. Zza rogu wybiegł pies – zlekceważyłem go i rozpocząłem ostrzał chowającego się nieopodal snajpera. Zanim zdążyłem przekląć, byłem martwy. Okazuje się, że pies ma większą moc rażenia niż wszystkie inne dostępne bronie.
No, ale dobra. Poza tym i paroma innymi bezsensownymi mechanikami, nie było aż tak źle. Fabuła nie nuży, choć zdecydowanie nie należy do najlepiej napisanych. Lokacje są różnorodne, sceny bitew widowiskowe, feeling strzelania – świetny. Przed zabawą w multiplayer – jak najbardziej warto!
Call of Duty: Vanguard ze świetnym multiplayerem
Przejdźmy do meritum, czyli trybu wieloosobowego. Tutaj dzieje się zdecydowanie więcej i muszę przyznać, że bawiłem się wybornie. Modern Warfare pełną gębą, ale zrobiony na modłę II wojny światowej – na plus feeling strzelania, możliwość niszczenia wybranych elementów otoczenia, aż 20 map i niesamowicie dynamiczne tempo rozgrywki.
Nigdy nie byłem uzdolnionym strzelcem, więc (niestety!) większość czasu oczekiwałem na respawn, ale po kilkunastu podejściach moja przeżywalność znacząco wzrosła. Mam tylko nadzieję, że wkrótce nie pojawią się na mapach zastępy dzikich cheaterów, choć w teorii zabezpieczenie Ricochet ma temu zapobiec.
Trybów do zabawy też jest sporo. Mamy tutaj zarówno klasyczne deathmatche, jak nowinki w postaci Champion Hill. W tym wypadku mecz rozgrywa się pomiędzy dwuosobowymi lub trzyosobowymi zespołami i trwa kilka rund (aż ze wszystkim zespołów zostanie wyłoniony ten zwycięski).
Musicie się nastawić, że szanse na wygraną są stosunkowo niskie – zwłaszcza, jeśli trafi się w Waszym zespole totalny żółtodziób. Oczywiście, nic nie stoi na przeszkodzie, żeby zorganizować własną drużynę spośród znajomych.
Osobiście najwięcej czasu spędziłem w rozgrywkach, gdzie na jedną niewielką mapę trafia 24 graczy. Łatwo tu było o serie zabójstw, a sama „ślepa” strzelanina sprawiała mnóstwo frajdy. I można się przyczepić, że to przecież nie jest klimat II wojny światowej – prawda!
Ale z drugiej strony, to przecież Call of Duty, a ten specyficzny styl zabawy trudno dostosować do realiów innej epoki. Fakt faktem, multi jest przednie, trybów sporo, można się tutaj wybawić na całego! Do tego, zaserwowano integrację z Warzone – fani CoDa będą mieli, co robić.
Tryb Zombie – zupełnie nie tego się spodziewałem
Tryb Zombie, czyli klasyczna nawalanka z umarlakami, miał być świetną odskocznią od tradycyjnej rozgrywki multiplayer. W końcu, jak się relaksować to tylko z poprzez uśmiercanie już martwych nazistów. Tym razem (przynajmniej na ten moment) czegoś tu zabrakło, a po niecałej godzinie z dalszej zabawy zrezygnowałem.
Co prawda, wątek fabularny ma dołączyć do trybu zombie dopiero w grudniu, ale już teraz można się zapoznać z tym, jak to mniej więcej wygląda. Nie mamy tutaj jednej mapy, którą przemierzamy, by otworzyć przejścia pomiędzy wymiarami.
Zamiast tego twórcy wrzucają nas małej, zamkniętej lokacji, w której możemy uzupełnić zapasy/kupić broń itd. Stamtąd też wyruszamy do poszczególnych portali, które przenoszą nas do innej z kilku (również niewielkich) map.
Tam wykonujemy jakieś zadanie – coś w stylu „zabij X zombie”. Po wykonaniu zlecenia przenosimy się znowu do początkowej lokacji. W międzyczasie zbieramy doświadczenie i pieniądze, które potem reinwestujemy np. w lepszy sprzęt.
Niestety, na ten moment struktura tego tryb jest tak schematyczna i nużąca, że trudno mi było wytrzymać tam dłużej niż godzinę. Tajemnicza postać, która relacjonuje nam, co dzieje się w tym mrocznym i okultystycznym świecie, z czasem powtarza się tak często, że wysłuchuje jej się dłużej niż strzela do zombiaków.
Wraz z przechodzeniem poszczególnych questów, umarli naziści stają się coraz silniejsi. W praktyce oznacza to tylko tyle, że musimy w nich władować więcej amunicji. Na ten moment – ogromna nuda.
15h i ani jednego błędu – szanuję!
Call of Duty: Vanguard pod względem oprawy graficznej i audiowizualnej prezentuje bardzo wysoki poziom. Nie jest to może „najładniej” wyglądająca gra na rynku, ale zadbano tu o wszystko, co konieczne.
Ogromne wrażenie robią zwłaszcza fotorealistyczne cut-scenki, fenomenalne oświetlenie i szczegółowe, obfite w detale lokacje. Świetnie odwzorowano też zgiełk bitewnego pola. Co więcej, w trakcie zabawy nie natrafiłem na ani jeden błąd. Jak na 15 godzin rozgrywki to chyba całkiem obiecująca perspektywa.
I, cóż, pora na małe podsumowanie tego odgrzewanego kotleta. Call of Duty: Vanguard to tytuł broniący się przede wszystkim świetnym multiplayerem, ale niewnoszącym nic nowego, ani do historii marki, ani gatunku FPS.
Fabularnie jest miałki, pozbawiony jakiejkolwiek głębi, ale jednocześnie na tyle widowiskowy, że można go łyknąć w jeden wieczór, a potem zapomnieć. Graficznie wygląda świetnie, nie wyhaczyłem też żadnych istotnych błędów.
Szkoda tylko, że twórcy poszli na łatwiznę i zaserwowali graczom bardzo podobny do poprzedniej części produkt, ze zmienionymi tylko assetami i płytką ścieżką fabularną. Prawdopodobnie fani CoD-a i tak będą zadowoleni – multiplayer utrzyma ich przy zabawie na długie godziny.
Nie będzie to jednak produkcja, która zapisze się w mojej pamięci, ani tym bardziej tytuł, który zmieni lub wprowadzi na wyższy poziom gatunek FPS.