Recenzja Life is Strange: True Colors – zatracić się w kolorach

Life is Strange True Colors Recenzja
PREMIERA
10 września 2021
PRODUCENT
Square-Enix
PLATFORMY
PC / PS4 / PS5 / X1 / XSS / XSX / Stadia (w przyszłości Nintendo Switch)
Recenzja na bazie wersji gry z konsoli Xbox Series S.

Pierwsze Life is Strange to tytuł, który zapisał się bardzo pozytywnie w głowach wielu graczy. I nie ma co się temu dziwić, dobrze napisana i wciągająca historia wraz z charakterystycznymi bohaterami, były w tamtym czasie gwarantem sukcesu dla gry Square Enix. Jednak czy dziś, podobne cechy w Life is Strange: True Colors również zapewnią temu tytułowi wysoką sprzedaż i dobre oceny? Przekonajmy się!

W grach wideo bardzo wysoko cenię sobie rozbudowaną i rewolucyjną rozgrywkę, którą praktycznie zawsze przedkładam nad grafikę czy nawet opowiadaną przez grę historię. Z tego też powodu, przygodowe trójwymiarowe produkcje pokroju The Walking Dead od Telltale Games czy Detroit: Become Human od Quantic Dream, raczej nie powinny mi jakoś szczególnie przypadać do gustu, ze względu na swoją prostą i często powtarzalną rozgrywkę.

Czasem jednak o tym zapominam i zatracam się na wiele godzin w jakimś pozornie banalnym pod względem rozgrywki produkcie, co tylko potwierdza, że niekiedy dobra fabuła wraz z zapadającymi w pamięć bohaterami może wystarczyć, by podbić rynek i serca graczy.

Bo trzeba powiedzieć to wprost – Life is Strange: True Colors nie jest żadną rewolucją pod względem rozgrywki w świecie gier wideo, przez co tytuł ten nie różni się jakoś bardzo od swoich poprzedników czy nawet konkurentów. Pytanie jednak… czy aby na pewno musi dochodzić tu do jakiejś rewolucji?

Life is Strange: True Colors – zapis rozgrywki

Zapraszam do obejrzenia pierwszych 30 minut rozgrywki Life is Strange: True Colors,. Materiał został nagrany na konsoli Xbox Series S z włączonym ray tracingiem.

Kolory emocji

Na wstępie ostrzegam – by przedstawić Wam pokrótce fabułę Life is Strange: True Colors, muszę wejść w lekkie spojlery odnośnie pierwszych godzin gry, na które składa się mniej więcej cały pierwszy rozdział przygody (tych w grze jest pięć).

Nie powinno Wam to jednak popsuć rozgrywki, ponieważ sama historia jest na tyle rozbudowana, że wczesne wydarzenia z gry są zaledwie początkiem tej całej wielowątkowej intrygi.

Jak to w serii Life is Strange bywa, wcielamy się w głównego bohatera obdarzonego pewną nadnaturalną mocą. W tym przypadku wchodzimy w buty Alex Chen, która na tle Max Caulfield i Daniela z poprzednich odsłon serii, pochwalić się może znacznie mniej widowiskowymi zdolnościami. Alex bowiem może tylko – lub aż – odczytywać emocje swoich rozmówców, co na tle manipulacji czasem nie wydaje się niczym szczególnym i interesującym.

Pozory mogą jednak mylić, ponieważ zdolność Alex pozwala jej również na szczątkowe odkrywanie przeszłości niektórych osób i ich czynów, co okazuje się bardzo przydatne w rozwiązaniu późniejszej intrygi. A ta rozpoczyna się zaraz po przyjeździe Alex do rodzinnego miasta Haven Springs, w którym to mieszka jej starszy brat Gabe, który zapoznaje swoją siostrę z nową rzeczywistością. Dziewczyna początkowo ukrywa swój dar, wykorzystując go tylko nieco podczas poznawania nowych przyjaciół i ich rodzin.

Niestety, po początkowej sielance dochodzi do tajemniczej tragedii, w której śmierć ponosi brat naszej protagonistki. Alex dość szybko zbiera się po śmierci swojego brata i przystępuje do prywatnego śledztwa, w którym pomogą jej najbliżsi przyjaciele Gabe’a.

Poszlak jest tu sporo, podejrzanych również, ale – jak się pewnie domyślacie – zdolność naszej głównej bohaterki okazuje się bardzo pomocna w stopniowym dochodzeniu do prawdy, która wcale nie jest taka prosta, jak mogłoby się początkowo wydawać.

Powyższa historia może i nie brzmi zbyt oryginalnie i nie ma co ukrywać, że podobne motywy znajdziemy w wielu innych grach, książkach, filmach czy serialach. Life is Strange: True Colors ma jednak tę niezaprzeczalną zaletę, że scenariusz gry jest naprawdę dobrze napisany, przez co trudno tu o nudę. Jest tu wiele niespodziewanych zwrotów akcji, charakterystycznych bohaterów czy zaskoczeń związanych z supermocą Alex.

Na ogromny plus zaliczam również poboczne historie innych postaci, które potrafią ciągnąć się przez całą długość gry i które wciągają. Porusza się tu niekiedy naprawdę trudne i rzadko eksploatowane w grach tematy, jak chociażby choroba alzheimera, alkoholizm czy podążanie za własnymi ambicjami wbrew wszystkiemu i wszystkim. Również historia samego miasteczka jest bardzo ciekawa i z przyjemnością eksplorowałem wszystkie poziomy, w poszukiwaniu fabularnych znajdziek.

Te wszystkie elementy sprawiają, że Life is Strange: True Colors wciągnęło mnie bez reszty i uważam, że jest to chyba najlepiej napisana gra z całej serii. Pierwsze Life is Strange też miało oczywiście świetny scenariusz i tam również opowiadaną historię odkrywało się z niemałą przyjemnością, ale jednak True Colors wydaje mi się nieco lepiej napisane, choć to może być po prostu kwestia mojego gustu.

Dobrze znana rozgrywka…

W kwestii rozgrywki niewiele się tu zmieniło na przestrzeni ostatnich lat, nadal lwią część gry stanowią przerywniki filmowe, które popychają do przodu fabułę. Co jakiś czas proszeni jesteśmy o wybranie jednej z czterech kwestii dialogowych lub podjęcie bardziej znaczących decyzji, takich jak zdradzenie czyjegoś sekretu czy wybranie jednej z dwóch stron konfliktu. Te bardziej znaczące wybory są przedstawiane w formie statycznych plansz, które zatrzymują całkowicie rozgrywkę na czas naszej decyzji.

Co ważne, nasze wybory (nawet te mniejsze) mają realny wpływ na dalszą część gry, choć odnotowuję, że nie ma tu aż tak ogromnych różnic w fabule, co w np. Detroit: Become Human, przez co ja raczej nie będę ponownie przechodził Life is Strange: True Colors w najbliższym czasie. Oprócz tych cutscen, mamy tu też sporo fragmentów gry, w których dość swobodnie zwiedzamy lokacje, rozmawiając z drugoplanowymi postaciami, wykonując proste zadania poboczne czy zbierając wspomniane już wcześniej znajdźki.

Czasami gra raczy nas również momentami, w których możemy używać mocy naszej bohaterki, co również trochę urozmaica rozgrywkę, choć cały czas dostrzegam tu ten „rdzeń” gry z pierwszego Life is Strange. Jeśli w jakimś momencie True Colors zgubimy się, to przez cały czas mamy dostęp do smartfona i pamiętnika naszej bohaterki, w której znajdziemy bieżące cele, SMS, tablice fikcyjnego portalu społecznościowego i dziennik.

Doceniam kilka prób urozmaicenia rozgrywki, w postaci, chociażby ciekawych minigier w automatach (w tych spędziłem zaskakująco dużo czasu) czy paru innych pobocznych aktywności. Warto więc nie biegać tu tylko na złamanie karku w celu popychania do przodu głównej osi fabuły, ale i powoli eksplorować świat, tym bardziej, że niektóre opcjonalne dialogi czy interakcje, mogą otworzyć nam nowe furtki w głównej fabule.

…i dobrze znane problemy

Powyżej opisana rozgrywka nie ma jakichś dużych wad czy braków, które na starcie dyskwalifikowałyby u mnie Life is Strange: True Colors. Jest to po prostu kolejna gra na tych samych systemach i motywach, co poprzednicy, z drobnymi nowościami i usprawnianiami.

I to właśnie tu widzę największy problem tej produkcji – brak większych zmian w rozgrywce, które po trzech dużych grach mają prawo znudzić już co niektórych graczy. A wydaje mi się, że również sami twórcy chcieliby zrobić coś więcej, co widać po kilku fragmentach True Colors.

Dla przykładu: jeden z etapów w grze stara się być nieco bardziej kreatywny od pozostałych, zamieniając na pewien czas zasady rozgrywki, na kształt czegoś w rodzaju gry jRPG. Niestety, pomimo tego, że sam pomysł bardzo mi się spodobał, to jego wykonanie bardzo mnie rozczarowało. Prosty model walki został zaprojektowany na… zwykłym systemie dialogów.

Bardzo żałuję, że w tym miejscu twórcy nie postawili chociażby na tymczasową zmianę interfejsu, dodanie prostych pasków życia czy czegokolwiek innego, co by dodatkowo wyróżniało ten fragment gry na tle pozostałych etapów. Okropne zmarnowanie potencjału bardzo ciekawego pomysłu.

No i bugi, tych w najnowszym Life is Strange znalazłem naprawdę dużo, choć wszystkie z nich były raczej dość drobne i żaden z nich nie uniemożliwiał mi dalszej rozgrywki. Oddać też twórcom muszę, że podczas grania w True Colors, gra ta otrzymała aż dwie duże aktualizacje, które rzeczywiście wpływały pozytywnie na zmniejszenie ilości błędów.

Nie mogę przejść obojętnie również obok braku polskiej wersji językowej w True Colors. Polska scena fanów serii Life is Strange już dawno udowodniła, że zainteresowanie marką jest w naszym kraju na tyle duże, że zasługujemy na polską lokalizację. Fanowskie spolszczenie do pierwszego Life is Strange cieszyło się w sieci ogromną popularnością i dużym błędem jest brak rodzimej wersji językowej w najnowszej odsłonie tego cyklu. Za to niedopatrzenie wielki minus dla osób odpowiadających za wydanie Life is Strange: True Colors w naszym kraju.

W poszukiwaniu ray tracingu i 60 klatek na sekundę

To, co najbardziej przykuło moją uwagę podczas pierwszych prezentacji Life is Strange: True Colors, to grafika, która na zwiastunach prezentowała się bardzo przyzwoicie. Już poprzednie odsłony pozytywnie wyróżniały się pod względem oprawy wizualnej, ale trzeba zaznaczyć, że była to głównie zasługa artystycznej strony tychże produkcji. Bo technologia napędzająca Life is Strange, Life is Strange: Before the Storm, The Awesome Adventures of Captain Spirit i Life is Strange 2, nigdy nie zrywała czapek z głów.

Głównie kulały tam przeciętne animacje, w szczególności mimika twarzy, która akurat w tego typu grach powinna stać na bardzo wysokim poziomie. I w True Colors w końcu aspekt ten nie zawodzi, choć od razu zaznaczę, że nie ma tu mowy o „nowej jakości” w grach wideo, jeśli chodzi o animacje twarzy bohaterów. Jest po prostu dobrze i w końcu postacie wyglądają tak, jak powinny, przedstawiając emocje w prawidłowy sposób, co pewnie było trochę wymuszone przez główny motyw fabularny gry.

Do reszty technicznych aspektów też trudno się przyczepić. Lokacje są duże i pełne szczegółów, tekstury – pomimo prostego stylu – też nie straszą swoją jakością, a gra świateł (w szczególności w barze!) i modele prezentuje się bardzo dobrze. True Colors to po prostu ładna gra i nareszcie nie jest to zasługa tylko strony artystycznej produkcji, ale i solidnego zaplecza technicznego.

Mam tylko dwa problemy z oprawą graficzną. Po pierwsze – brak 60 klatek na sekundę na konsolach nowej generacji to ogromne niedopatrzenie, tym bardziej w tak stosunkowo prostej grze. To nie openworld z ogromnymi mapami, a dość liniowa w swojej konstrukcji przygodówka, która nie powinna mieć zbyt wysokich wymagań. Jak się jednak okazuje, nawet na mocnych PC osiągnięcie stabilnych 60 FPS jest sporym wyzwaniem, tak więc wyraźnie widać, że coś poszło nie tak z optymalizacją najnowszego Life is Strange.

A po drugie – ray tracing. Grając na nextgenie lub PC, znajdziemy w ustawianiach gry opcje włączenia technologii śledzenia promieni. Sęk w tym, że różnicę pomiędzy włączonym a wyłączonym ray tracingiem bardzo trudno zauważyć. Rzekłbym nawet, że dojrzenie różnicy granicy z cudem – spróbujcie sami zgadnąć, który z poniższych zrzutów ekranu ma włączony ray tracing.

Po lewej gra z wyłączonym ray tracingiem, a po prawej z włączonym śledzeniem promieni.

Na koniec słówko o audio, które – jak zawsze w tej serii – nie zawodzi na żadnej płaszczyźnie. Nagrane dialogi stoją na bardzo wysokim poziomie, a dzięki lepszej mimice bohaterów, prezentują się jeszcze lepiej w połączeniu z tym, co widzimy na ekranie.

Muzyka również to klasa sama w sobie, znajdziemy tu nie tylko autorskie utwory stworzone na potrzeby gry, ale również licencjonowane utwory od chociażby Radiohead, które świetnie pasują do klimatu gry.

Podsumowanie

Bardzo przyjemnie grało mi się w Life is Strange: True Colors, co przyznaję z niemałym zaskoczeniem. Przed premierą tego tytułu nie miałem co do niego zbyt wielkich oczekiwań, a koniec końców uważam, że jest to jedna z bardziej relaksujących produkcji, w jakie grałem w tym roku. Może i nie ma tu nigdzie wspomnianej przeze mnie na początku rewolucji w kontekście gatunku gier przygodowych, ale dochodzę finalnie do wniosku, że seria ta tego nie potrzebuje, by nadal zadowalać swoich fanów.

Bo to, co w grach z serii Life is Strange najważniejsze, znajduje się też w True Colors – przyjemna w odkrywaniu fabuła, różnorodni bohaterowie i supermoc, pozwalająca nieco urozmaicić opowiadaną historię.

Mnie tyle wystarczy, by dobrze bawić się z Life is Strange: True Colors i zdaje się, że nie jestem w tym osamotniony.

Life is Strange True Colors Recenzja
Life is Strange: True Colors
Life is Strange: True Colors to...
Udany powrót serii, który pochłonął mnie na kilka długich wieczorów dzięki swojej wciągającej fabule i barwnych bohaterach. Na pochwałę zasługuje również ciesząca oko oprawa graficzna, a także bardzo dobra muzyka. Szkoda tylko, że w grze zabrakło większych zmian w rozgrywce i - jak zawsze w serii Life is Strange - polskiej wersji językowej.
ROZGRYWKA
7
FABUŁA
8
GRAFIKA
8
AUDIO
8.5
WYKONANIE
7
Zalety
Wciągająca fabuła
Ciekawi i różnorodni bohaterowie
Bardzo ładna oprawa graficzna, w szczególności strona artystyczna gry
Ulepszona (względem poprzedników) mimika postaci
Jak na gatunek — obszerne i bogate w detale, a także interaktywne przedmioty lokacje
Świetna muzyka
Wysokiej jakości angielski dubbing
Zaskakująco dobre minigry w automatach
Wady
Brak polskiej wersji językowej
Tylko 30 FPS na konsolach nowej generacji
Zbyt prosta rozgrywka, bez większych zmian względem poprzedników
Kilka pomniejszych błędów
8
Ocena
Exit mobile version