Są takie rzeczy, gdzie każdy z nas jest strasznie krytyczny i rozważny w wydawaniu pieniędzy. Wiadomo, że im kwota rośnie, tym bardziej też zwiększa się ilość drobnych smaczków, na które zwracamy uwagę. U mnie na tej liście zawsze królowała elektronika użytkowa, jednak z sobie znanych względów, najbardziej wybrzydzałem, gdy przychodziło do smartfonów i laptopów. Cztery lata temu zdecydowałem się na ultrabooka od Lenovo. Czy Flex 14 obronił się?
Jak zawsze subiektywny wstęp
Zawsze miałem strasznego pecha do laptopów. Miałem ich wcześniej już kilka, bowiem w zasadzie od pierwszej klasy liceum (a to było dawno ;)) bardzo interesowała mnie technologia w każdej postaci. I zawsze coś nie szło po mojej myśli. A to przepalająca się matryca, a to zapadająca się nawet przy pisaniu klawiatura czy niedziałający touchpad.
Lekko licząc, miałem wątpliwą przyjemność sparzyć się na chyba trzech laptopach, a czwarty przetrwał tylko dzięki temu, że akurat nie miałem kasy na nową konstrukcję, a uznałem, że wyrzucanie rzęcha przez okno to byłaby jednak zbytnia awangarda. Czas leciał, technika szła do przodu, a mnie zawsze coś w tych laptopach nie pasowało. Ten stan rzeczy trwał do lutego 2014 roku, kiedy w domu pojawił się ultrabook stworzony przez Lenovo.
Znacie to fajne uczucie, kiedy po urodzinach nagle zwiększa się zakres Waszych możliwości zakupowych? U mnie szczęście jest podwójne, bo urodziny obchodzę w zasadzie w dwa tygodnie po świętach Bożego Narodzenia, także czasem było nieco łatwiej dozbierać do interesujących mnie fantów. Zresztą, po świętach tak wiele sklepów walczy o nasze pieniądze, że w tym pięknym czasie naprawdę aż miło jest robić zakupy.
Wracając jednak do głównego bohatera wpisu, czyli Flexa 14. Wybór padł na tę konstrukcję z dwóch względów – po pierwsze, w tym czasie pisywałem naprawdę dużo dla pewnego wydawnictwa i szukałem narzędzia, które będzie oferować przede wszystkim kompaktowe wymiary i dobry czas pracy na baterii. Drugą cechą była chwilowa moda, jaką się zachłysnąłem, czyli ekrany dotykowe w laptopach. Można się śmiać, bo po latach technologia raczej nie przyjęła się na bardzo szeroką skalę, ale dla mnie to naprawdę cudowna funkcja, która zdecydowanie ułatwia nawigację.
Z tych wypadkowych zrodził się ultrabook od Lenovo. A że w przysłowiowym pakiecie była jeszcze całkiem dobra – jak na tamtejsze realia – specyfikacja techniczna i cena, grzechem było nie nadszarpnąć budżetu. Paczka przyszła szybko. A ja w zasadzie od pierwszego kontaktu z urządzeniem, pokochałem Lenovo miłością wielką i szczerą.
Pudełko i wykończenia
Pudełko zniknęło. Szukałem przed pisaniem tej recenzji naprawdę długo, nie znalazłem. Wybaczcie. Napiszę tu tylko tyle, że materiały i sama jakość zapakowania produktu to od dawien dawna znak rozpoznawczy tego producenta. Tak się fajnie składa, że teraz testuję Yogę 730 i muszę zauważyć, że dobre tradycje z mojego Flexa nadal są kontynuowane. Fajna, gruba tektura, elegancka czerń, wydzielone pudełka dla poszczególnych elementów, to wszystko było już wtedy. Bardzo pozytywny szok.
No i wreszcie, obudowa, gdzie tworzywem dominującym jest metal oraz niby-gumowe tworzywo, które zapewnia niemal idealny komfort trzymania konstrukcji, gdy przenosimy laptopa z pokoju do pokoju. Za sprawą niewielkiej wagi – wszak, to ultrabook – można było chwycić Flexa za obudowę jedną dłonią w taki sposób, aby siła była położona głównie na frontową ścianę, tę, gdzie znajduje się ekran i w zasadzie można z nim było tak przemaszerować całkiem długą trasę. To gumowe tworzywo kilkakrotnie uratowało Flexa od niespodziewanego kontaktu z podłogą czy chodnikiem.
Dobre wrażenie zostawia też po sobie design. Minimalistyczny, ale z zachowaniem odpowiedniej liczby portów i złącz. Nie ma tu może fajerwerków, ale podczas mojej czteroletniej przygody z Flexem 14 ani razu nie narzekałem na liczbę dedykowanych slotów. Na ich działanie czasem wypadałoby ponarzekać, ale o tym będzie w dalszej części materiału.
Najważniejsze pytanie, jakie powinniście tu zadać, powinno jednak brzmieć: czy urządzenie przetrwało te cztery lata w dobrym stanie. A ja oczywiście spróbuję dość szeroko na to pytanie odpowiedzieć. Wypada jednak, żebyście poznali tę otoczkę, która dostarczy Wam jeszcze kilku innych ważnych informacji. Chodzi naturalnie o to, w jaki sposób laptop był użytkowany.
Zwykle wędrował ze mną w plecaku typu kostka. To nie jest dobre miejsce na transportowanie elektroniki innej niż ładowarka. Myślę, że jeśli są na sali osoby, które nadal mają styczność z tymi plecakami, potwierdzą te słowa. Owszem, może i są odporne na zachlapania czy deszcz, ale amortyzacja uderzeń, to nie jest ich mocny atut. W plecaku często nosiłem jeszcze wiele innych rzeczy. Nieraz dochodziło do zabawnej sytuacji, że można tam było odnaleźć jakieś rzeczy na wycieczkę, jedzenie czy aluminiowe puszki z napojami, koło których wędrował Flex.
Co mogę powiedzieć po czterech latach? Lenovo naprawdę wie, co robi i umie w laptopy jak mało kto. Gdzieś odpadła jedna z tych zaślepek, która jest ulokowana na metalowej obudowie, nieopodal klawiatury, ale to w zasadzie funkcja estetyczna. Ona miała chyba tylko i wyłącznie amortyzować wyświetlacz. Nie ma jej od pewnego czasu, a z konstrukcją nie dzieje się nic złego. Jeśli nie wiesz, gdzie patrzeć, to w zasadzie trudno dostrzec ten mankament.
Gumowa obudowa trzyma się bardzo dobrze, choć pod światło można dostrzec liczne ślady, jakie zostawiły na niej różne przedmioty. To po prostu małe ryski, podobne do tych, jakie znamy z folii ochronnych, które chronią ekrany naszych smartfonów. Czasem strajkował przycisk wymuszonego resetu, jednak dociśnięcie go z użyciem nieco większej siły niweluje problem.
Jak na cztery lata, Lenovo Flex 14 poradził sobie wzorowo. Moje poprzednie laptopy, mimo że wychuchane i dopieszczone w każdym calu, wyglądały z zewnątrz o wiele gorzej. Uważam, że za jakość użytych materiałów i spasowanie elementów konstrukcyjnych ocena 10/10 to zbyt niska nota. Brawo.
Dotykowy ekran jest świetny, ale…
Nie będę ukrywał, jestem wielkim zwolennikiem tego typu konstrukcji, więc być może nie zwracam uwagi na pewne mankamenty ekranów dotykowych w laptopach. Każdy ma coś. Jedni patrzą na FPSy w grach, inni na nacisk klawiatury, a jeszcze inni na wspomniany już „dotyk”. I muszę tu odnotować, że Lenovo zrobiło wszystko dobrze, jednak po tak długim czasie już wiem, że da się to rozegrać lepiej.
Przede wszystkim, całość działała idealnie pod Windowsem 8, z którym ten ultrabook debiutował. A jak zapewne większość z Was wie, to był ten czas, kiedy firma z Redmond bardzo mocno stawiała na rozwiązania dotykowe i pompowała w te funkcje spory strumień kasy. Po aktualizacji do Windowsa 10 i przywróceniu typowego pulpitu i zminimalizowaniu znaczenia kafli, ekran dotykowy przydawał mi się w zasadzie tylko w social mediach i na YouTube.
Po latach zauważam natomiast, że można nieco bardziej dopieścić nawigację gestami. Spróbujcie płynnie nawigować powiększeniem lub pomniejszeniem treści w przeglądarce przez typowe dla smartfona uszczypnięcie. Można, ale jest to niezbyt komfortowe i zajmuje o wiele więcej czasu aniżeli opanowanie kilku prostych skrótów na klawiaturze.
Muszę też zauważyć, że po przejściu na Windowsa 10 czujnik światła potrafił źle interpretować warunki oświetleniowe. Walczyłem z tym długo, jednak okazało się, że wystarczy pogrzebać w rejestrze i zmienić bodaj dwie wartości. Problem zniknął, jednak nie każdy wiedziałby, gdzie szukać, tak więc z dziennikarskiego obowiązku muszę odnotować to jako małe potknięcie producenta.
Klawiatura i touchpad
To ultrabook,więc zapomnijcie o bloku numerycznym. Mnie to nie przeszkadza, jednak nie jestem w stanie wyobrazić sobie, aby osoby pracujące w handlu bądź – nieco ogólniej – na arkuszach kalkulacyjnych mogły przełknąć tę cechę Flexa. Jeśli jednak zapomnicie o num-locku lub – jak dla mnie – nie ma on dla Was większego znaczenia, to dostaniecie cudną klawiaturę o idealnie wyważonym skoku.
Wiem, co mówię. Napisałem na tej klawiaturze trzy książki, dziesiątki recenzji, setki publikacji i tyle samo mejli. Wiedziałem, że seria ThinkPad wymiata, jeśli mowa o klawiaturze, ale nie sądziłem, że w konwertowalnym ultrabooku firma położy na ten moduł aż tak duży nacisk. Klawiatura nigdy nie sprawiła mi najmniejszych kłopotów, a po czterech latach nie dostrzegam w zasadzie żadnych śladów zużycia czy pogorszenia skoku dla przycisków.
Touchpad poradził sobie dobrze. Tak po prostu. Nie porwie was jakimiś rozbudowanymi gestami, jednak nadrabia rozsądną wielkością i przyjaznym ulokowaniem. Cała płytka jest naturalnie dotykowa, wliczając w to zatopiony w dolnej części gładzika skok PPM i LPM. Do tego rozwiązania trzeba się przyzwyczaić, zwłaszcza w grach lub w montażu. Jeśli pracujecie z precyzyjnym oprogramowaniem, warto dokupić myszkę. Do konsumpcji treści, jej edycji, a nawet do zabawy z wideo, spokojnie wystarczy.
Spis treści:
- Wstęp.Obudowa i jakość wykonania. Ekran. Klawiatura i touchpad
- Specyfikacja i bateria. Multimedia i kultura pracy. Zaobserwowane wady. Podsumowanie