Każdy użytkownik co jakiś czas chce lub musi wymienić smartfon. Wybór nowego nie jest jednak prostym zadaniem i wszyscy o tym doskonale wiedzą. Sam ostatnio musiałem się z nim zmierzyć i nie ukrywam, że poświęciłem na to mnóstwo czasu. Ostatecznie jednak udało mi się osiągnąć swój cel i znaleźć idealny dla mnie model.
Wierzcie lub nie, ale przez nieco ponad dwa lata byłem szczęśliwym posiadaczem Huawei P8 Lite. Serio, uwielbiałem ten smartfon. Dopiero niedawno zacząłem zauważać, że przestał za mną nadążać – czas zrobił swoje. Do tego akumulator rozładowywał się w oczach – musiałem ładować go dwa razy na dobę, a średni SoT (Screen on Time), jaki udawało mi się osiągnąć, wynosił dwie, maksymalnie dwie i pół godziny, i to na Wi-Fi, więc tragedia.
Przez chwilę chciałem jeszcze się wstrzymać z wymianą smartfona, ale uznałem, że producenci zaprezentowali wszystko, co przygotowali na ten rok i nie zanosi się już na żadną, ciekawą z mojego punktu widzenia premierę. A kilka miesięcy czekania nie wchodziło w grę. Uznałem więc, że trzeba zacząć szukać. Chociaż szczerze mówiąc, zacząłem to robić trochę wcześniej, ale dopiero po jakimś czasie przyjąłem do wiadomości, że na serio skończy się to zakupem.
Od czegoś trzeba było zacząć
Ogromny wybór smartfonów wcale mi nie pomagał, więc trzeba było przyjąć jakieś wytyczne i na ich podstawie szukać tego “idealnego”. Postanowiłem, że nie chcę wydać więcej niż 2000 złotych. Do tego zamierzałem brać pod uwagę wyłącznie urządzenia ze sklepów, choć sprzęt niekoniecznie musiał pochodzić z oficjalnej dystrybucji.
Dlaczego odrzuciłem portale aukcyjne i im podobne? Szczerze mówiąc – z lenistwa. W moim przypadku minęły czasy, kiedy przekopywałem tego typu strony w poszukiwaniu najlepszej okazji. Do tego większość ofert to i tak smartfony z przedłużenia umów, a ja nie chciałem brandowanego sprzętu. No i nie można też zapomnieć, że dwóch operatorów blokuje urządzenia, jeżeli ktoś nie zapłaci rat – nie chciałem mieć cegłówki za 1000+ złotych.
Jeżeli chodzi o specyfikację, to od razu też zdecydowałem się na Androida. Z kilku powodów. Po pierwsze, dobrze się czuję w tym ekosystemie i nieszczególnie miałem ochotę zmieniać swoich przyzwyczajeń. Po drugie, iOS ma ograniczenia, których nie jestem w stanie zaakceptować – tutaj mam na myśli głównie Bluetooth i NFC. Po trzecie, w moim budżecie do wyboru i tak miałbym tylko iPhone 6 i iPhone SE, które mają bardzo małe wyświetlacze.
A jak jesteśmy już w temacie ekranu, to chciałem, żeby miał on panel o przekątnej co najmniej 5,2 cala. Później jednak zwiększyłem ją do 5,5 cala. Wolałem też matrycę LCD, ponieważ wypalanie się AMOLED-ów skutecznie mnie zniechęca do tej technologii, mimo że ma ona mnóstwo zalet (m.in.idealną czerń i nieskończony kontrast).
Jakie modele brałem pod uwagę?
Na wstępie napiszę, że moje wytyczne były “elastyczne”, tzn. byłem w stanie coś poświęcić. Zacząłem od HTC U Ultra z 5,7-calowym wyświetlaczem + dodatkowym, 2 calowym powyżej. Tutaj szczerze przyznam, że górę wzięło zamiłowanie do cebuli, ponieważ ten model można kupić za 1890 złotych na oficjalnej stronie HTC, jeżeli jest się członkiem klubu HTC. Jest to mega oferta, ponieważ na start ten model kosztował 3499 złotych! Dość szybko jednak mi przeszło przez ogromne ramki, które wyraźnie zwiększają gabaryty smartfona.
Później kilkukrotnie pojawiła się promocja na niemieckim Amazonie na Honora 8 i przy trzeciej w końcu zdecydowałem, że go kupuję. W trakcie transakcji coś jednak poknociłem (nie będę się wdawał w szczegóły, ale wina leżała po mojej stronie – chciałem przycebulić, a tylko straciłem) i ostatecznie go nie kupiłem.
Niektóre marki z góry odrzuciłem, ponieważ – jak każdy – mam swoje sympatie i antypatie. Żeby jednak była jasność – to są moje prywatne, nie mają one znaczenia w mojej pracy na Tabletowo, tutaj wszystkich traktuję na równi, nikogo nie faworyzuję, nie jestem też fanbojem żadnej marki, gdyż… a dobra, daruję sobie ten komentarz.
Jakie modele pozostały więc na placu boju?
Jak już wiecie – smartfon musiał być ze sklepu. Nie brałem też pod uwagę zakupów w Chinach, ponieważ – znowu – nie chciało mi się z tym bawić, mimo że korzystam z Revoluta i mógłbym zapłacić jeszcze mniej, gdyż usługa oferuje świetne kursy, dużo lepsze niż banki. Zresztą i tak w grę jak coś wchodziłoby tylko Xiaomi, a w Polsce można kupić urządzenia tej marki w świetnych cenach (dlatego napisałem wcześniej, że niekoniecznie musiała to być oficjalna dystrybucja, bo z niej jest drożej).
Ostatecznie więc moje wymagania były takie: ekran minimum 5,5 cala, procesor co najmniej poziom Snapdragona 625, 3 GB lub 4 GB RAM, 32 GB lub 64 GB pamięci wewnętrznej, czytnik linii papilarnych, Android i NFC. Chociaż to ostatnie byłem w stanie poświęcić, mimo że aktywnie korzystam z Android Pay.
Dlaczego? Ano dlatego, że mocno wpadł mi w oko Xiaomi Mi A1. Z jednej strony nie jestem fanem czystego Androida, ale z drugiej wizja długiego i regularnego wsparcia (bo to Android One) naprawdę kusiła. Ostatecznie wybierałem więc pomiędzy nim, a Xiaomi Redmi Note 4 i Moto G5S Plus, która jako jedyna ma NFC. Niestety musiałem odrzucić Motkę, ponieważ nie zadowalała mnie jakość robionych przez nią zdjęć, mimo że ma podwójny aparat.
W tym miejscu chciałem Ci jeszcze raz podziękować Krzychu za przesłanie przykładowych fotek!
Co ostatecznie kupiłem?
Przyznaję, że byłem o krok od kupienia Xiaomi Mi A1. Ba, już nawet pogodziłem się z wizją konieczności noszenia karty płatniczej ze sobą. Smartfon nie ma bowiem NFC, co jest – dla mnie – jedyną, znaczącą wadą. Bo gdyby je miał, to bym dużo wcześniej się na niego zdecydował, gdyż Android Pay nieraz mi uratowało tyłek.
Xiaomi Mi A1 jednak nie kupiłem. Dlaczego? W jednym ze sklepów pojawiła się bowiem mega promocja na Huawei Mate 9 i smartfon dzięki niej zmieścił się w moim budżecie (2000 złotych). Cóż, nie pozostało mi nic innego, jak go kupić.
Po trwających kilka tygodni poszukiwaniach mogę powiedzieć, że dla mnie jest to “smartfon idealny”. Dlaczego? Po pierwsze ma ogromny – bo 5,9-calowy – ekran. Mimo to, na wysokość jest prawie taki sam jak Xiaomi Mi A1. Do tego ma NFC, na którym mi zależało. No i cała specyfikacja jest topowa – w końcu to ex-flagowiec, czyli najwyższa półka.
Jeszcze słowo na koniec
Zdaję sobie sprawę, że gdybym nie wymagał co najmniej 5,5-calowego wyświetlacza, to mógłbym wziąć na przykład Samsunga Galaxy S7, który ma lepszy aparat. Jest jeszcze LG G6, ale… jakoś nie przemawia do mnie, nie moja bajka.
W międzyczasie uznałem też, że fajnie by było mieć czytnik linii papilarnych na przodzie, ale po eliminacjach okazało się, że nie ma na to szans, musi być na pleckach. Odrzuciłem też Motki z serii Moto Z i Moto Z2, ponieważ dla mnie są za duże, a raczej te ramki dookoła wyświetlacza są przeogromne i kłują w oczy.
Oczywiście na pewno zauważycie, że jest jeszcze masa innych smartfonów, które spełniłyby moje wymagania, ale odrzucałem je najczęściej przez – z mojego punktu widzenia – nieatrakcyjny stosunek ceny do oferowanych możliwości.