Co jeszcze w smartfonach i tabletach można obłożyć opłatami?

Kupując tablet muszę zapłacić podatek VAT. Producent czy importer też muszą odprowadzić do kasy państwa podatek. No i w porządku, państwo musi się przecież z czegoś utrzymać. Ale zakusy ustawodawców z różnych państw, by obciążyć mnie dodatkowymi kosztami za to, czego używam już od dawna „za darmo”, zaczynają mnie niepokoić.

Oczywistym jest, że ktoś, kto zarabia, chce zarabiać więcej. Stąd i każde państwo szuka nowych sposobów na ściągnięcie pieniędzy z rynku do swej kasy. Taki rzymski cesarz Wespazjan w 74 roku n. e. nałożył na Rzym podatek od publicznych toalet, a konkretnie podatek od… moczu. Stąd wzięło się powiedzenie, że „pieniądze nie śmierdzą”. Były podatki od koloru oczu, od okien, są podatki od turystów, od powietrza, od cienia, od słońca, od deszczu (i to u nas, w Nysie), czy od grilla… W Korei Południowej jest podatek od poprawiania urody. Zaś europejska, a dokładnie szwedzka feministka i przywódczyni partii lewicowej Gudrun Schyman postulowała przyjęcie przez jej kraj podatku od bycia… mężczyzną. Wytłumaczenie jest proste – mężczyźni atakują czasem kobiety, dlatego też wszyscy mężczyźni powinni za to zapłacić.

Taki np. producent smartfonów, aby zarobić więcej, musi wyprodukować coś i przekonać ludzi, by to kupili. Wydać masę kasy na badania, a potem promocję. A ludzie mogą nie zechcieć… Dlatego np. HTC, które kilka lat temu było prawie potentatem na rynku urządzeń z Androidem, dziś jest jedną z mniejszych, pośredniejszych firm. Pomysły HTC na zarabianie po prostu się nie sprawdziły. Państwo natomiast, lub też organizacje działające „przy państwie”, chcąc zwiększyć przychody, muszą po prostu obłożyć opłatami coś, co do tej pory było za free.

Jak uczył Benjamin Franklin – są dwie rzeczy pewne w życiu. Śmierć i podatki.

Za co płacimy już teraz?

Spójrzmy, za co płacimy (piszę o zwykłych ludziach, a nie firmach) w Polsce podatki:

  • podatek dochodowy – za to, że pracujemy i zarabiamy;
  • podatek od spadków i darowizn – za to, że coś odziedziczyliśmy lub dostaliśmy za darmo;
  • podatek od czynności cywilnoprawnych – za dokumenty i zapisy, które zgodnie z prawem musimy mieć oraz za pracę urzędników, którzy je dla nas przygotowują;
  • podatek rolny, leśny – za to, że mamy kawałek pola lub lasu;
  • podatek od nieruchomości – za to, że mamy nieruchomość;
  • podatek od towarów i usług – za to, że kupujemy towary i korzystamy z usług;
  • podatek od gier – za to, że gramy i możemy wygrać;
  • podatek akcyzowy – za wyroby energetyczne, energię elektryczną, alkohol, wyroby tytoniowe, samochody osobowe.

Ogólnie rzecz biorąc, aby w ogóle nie płacić żadnych podatków, musielibyśmy nie pracować i nie zarabiać, nie kupować, nie korzystać z usług, nie posiadać ziemi uprawnej ani własności do nieruchomości, nie korzystać z samochodu ani innych form komunikacji. Nie da się.

Ale poza tymi opłatami, jest cała masa „ukrytych”, jak wcześniej wspomniane podatki od deszczu, powietrza czy turystów. Są również opłaty takie, jak abonament RTV (co miesiąc 21,5 zł za posiadanie telewizora i 6,5 zł za posiadanie odbiornika radiowego). Podatek od odsetek bankowych (tzw. „podatek Belki”). Czy opłaty za użytkowanie autostrad. Jest też np. opłata za utylizację elektrośmieci, którą już teraz uiszczamy w trakcie zakupu sprzętu elektronicznego. Ale szykują się kolejne, które tym razem uderzą bezpośrednio w użytkowników tabletów, smartfonów i internetu.

Węgry i 2 złote za gigabajt danych

Co prawda, w wyniku sprzeciwu społecznego Węgrów, na razie projekt tej opłaty przepadł, ale… Zapewne tylko na jakiś czas, bo pieniędzy w kasie państwa brak, a pomysł jest genialny w swojej prostocie i przyniesie furę pieniędzy. Inne państwa z wielką ciekawością przyglądały się casusowi Węgier.

Otóż nową opłata od przesyłu danych (nazywaną podatkiem telekomunikacyjnym) mieli być obarczeni dostawcy internetu. Wynosić miała 150 forintów (ok. 2 zł) za transfer 1 GB danych.

W jego skutek – jak wskazywali pomysłodawcy – miała wzrosnąć jakość łączy internetowych oraz ich przepustowość… Ciekawa logika – przez to, że dostawcy musieliby zapłacić krocie za umożliwienie przesyłu danych, zwiększyliby inwestycje w infrastrukturę, by umożliwić jeszcze większy przesył danych, więc… zwiększyć swoje opłaty – tak, logiczne!

7468887882_3c3a63d0a1_o

Oczywiście dostawcy internetu przerzuciliby koszty na klientów. Wydaje się, że 2 zł za 1 GB danych to nie aż tak wiele, ale… Za ściągnięcie np. 10 GB gry ze Steam musielibyśmy zapłacić – poza jej ceną na Steam – dodatkowo ok. 20 zł. A jeśli byłaby to gra sieciowa, w zasadzie każda minuta w grze oznaczałaby dodatkowe grosze do rachunku. Co najważniejsze, opłata dotyczyć miała wszystkich łączy – a zatem również tych nielimitowanych.

Przez wiele lat bylem użytkownikiem wdzwanianego internetu od TPSA (pamiętacie numer 202122?) a potem internetu mobilnego, ograniczonego określonym, wykupionym limitem GB. W tym wdzwanianym kosztowały minuty bycia w sieci, a nie transfer. Stad zawsze człowiek starał się zmieścić pomiędzy impulsami (czyli w 3 minutach). W mobilnym podstawą było sprawdzanie, ile tego internetu mi jeszcze zostało. O ile rozliczenie podatku w wykupionym pakiecie GB jest dość łatwe do określenia (po prostu droższy o kilkanaście czy kilkadziesiąt złotych abonament), to już w nielimitowanym łączu można by nabić rachunek prawie tak wysoki, jak przy połączeniach z numerami premium, czy z Kajmanami…

W sytuacji wprowadzenia takiej opłaty, genialnej w swym zamierzeniu, bowiem każącej płacić za to, co jest obecnie dla nas nie tylko naturalne, ale wręcz niezbędne, korzystanie z chmury czy streamów, a nawet Youtube, stałoby się kosztowne. Często ZBYT kosztowne. Mało kto oglądałby materiały wideo w jakości HD. Serwisy VOD świeciłyby zapewne pustkami… Bo kto, wykupiwszy np. na MŚ w siatkówce abonament na mecze w Ipli za prawie 100 zł, chciałby dodatkowo zapłacić jeszcze drugą czy trzecią stówkę za to, że zużył gigabajty?

Ale są jeszcze konsekwencje idące znacznie dalej. Utrzymanie portali, serwisów internetowych stałoby się o wiele droższe niż obecnie. Firmy wykorzystujące internet w pracy znacząco zwiększyłyby koszta utrzymania. Ergo – podniosłyby się ceny, pojawiłoby się więcej inwazyjnych reklam, część usług stałaby się płatna, zaś wiele serwisów po prostu by zamknięto. Opłata byłaby jak gdyby tamą dla internetu takiego, jaki znamy, porównywalną być może tylko z wprowadzeniem opłat za wychodzenie z domu, wpuszczanie przez okna światła słonecznego do domu czy kilometrówki za jazdę rowerem po mieście.

Między innymi te argumenty spowodowały, że opłaty jednak nie wprowadzono. Ale… Kto wie, na co wpadnie fiskus Węgier czy innego kraju, za rok czy dwa…?

Linkujesz do mnie? Zapłać!

W Hiszpanii, w ramach nowego prawodawstwa dotyczącego prawa autorskiego wprowadzono “wytargowaną” przez wydawców mediów elektronicznych opłatę od… linkowania. Ma ona za zadanie wynagrodzenie strat wydawców spowodowanych prezentacją ich treści poza ich serwisami.

Pokrótce polega ona na tym, że Google, Twitter, Facebook oraz każda inna witryna, która wykorzystuje linki do innych stron internetowych, musiałyby za to zapłacić. Jak? Jakub Kralka – świetny znawca prawa internetowego (i nie tylko) – wskazuje, że zapewne poprzez coś, w rodzaju takiego ZAIKSU, organizacji, która zajmowałaby się ściąganiem opłat i ściganiem nie płacących, a następnie rozdzielaniem przejętych pieniędzy wśród zaakceptowanych wydawców. W istocie, jest taka organizacja w Hiszpanii – nazywa się AEDE i jest ona największym beneficjentem zmian…

Co ważne – opłatą nie byłoby objęte zwykłe zapięcie w tekście URLa z nazwą, nie same adresy www i ich tytuły, a prezentacja fragmentów treści, np, obrazka i leadu… Podatek uderzyłby zatem w wyszukiwarki, serwisy prezentujące zawartość linku oraz usługi RSS i tym podobne.

Prawo zostało przyjęte. Nie udało mi się znaleźć, kiedy wchodzi w życie (źródła w sieci jakoś uparcie to pomijają). Prawdopodobną reakcją wyszukiwarek i serwisów RSS w Hiszpanii będzie zapewne rezygnacja z pokazywania fragmentów treści, leadów i zdjęć, a prezentacja jedynie tytułu i urla. Czyli dzięki nowemu podatkowi, Hiszpanie wrócą do lat 90, gdy wyszukiwarka pokazywała po prostu rzędy niebieskich linków z tytułami. Z drugiej strony firmy, które dostarczają swych usług i nie będą płacić, mogą zostać zablokowane w Hiszpanii. Walka zapewne będzie długa. W Niemczech podobne prawo zostało przyjęte i wdrożone rok temu. Google nie zgodził się i procesował, aż w sierpniu br. częściowo wygrał. Roszczenia dotyczące prezentacji czegoś więcej niż tytułu i linku do źródła nie będą mogły dotyczyć agregatu wiadomości – usługi Google News. W pozostałej części Europy (w tym w Polsce) spór wydawców z Google nadal trwa, a jego skutkiem mogą być kolejne, kuriozalne przepisy.

Clipboard02s

Czy Hiszpanie będą jeździć za granicę, by skorzystać z części usług Facebooka? Kto wie, Google i inne serwisy na pewno nie dadzą za wygraną, ale należy pamiętać, że nie będą myśleć o dobru użytkowników, a o własnych pieniądzach. Jeśli nie będzie się im to opłacać, to zrezygnują. Po prostu. Rozwiązanie hiszpańskie jest o tyle ciekawe, że HTML – podstawa internetu przecież – opiera się na nieliniowości treści i hiperłączach. O hiperłączu w latach 90. pisało się peany, wskazując na ich aspekty filozoficzne, na zmianę, jaką dokonają w ludziach. Ba, sam o tym pisałem.

Hiszpania chce ograniczyć i opodatkować podstawową zasadę internetu. Czy ludzie będą umieli w taki zubożony i uwsteczniony internet?

Smartfon i tablet to nagrywarka czy czysty nośnik?

Opłata reprograficzna w Polsce funkcjonuje już od dawna i są nią obciążeni producenci i importerzy nośników oraz sprzętu do ich nagrywania (kopiowania). Zasadniczym celem tej opłaty jest zadośćuczynienie twórcom za to, że za pomocą urządzenia można wykonać nielegalną, nielicencjonowaną, piracką kopię dzieła objętego prawem autorskim, zaś za pomocą nośnika można je udostępnić czy sprzedać. Wynosi ona w Polsce od 1 do 3 % ceny sprzętu lub nośnika. A objęte są nią np. nagrywarki DVD, kasety VHS czy płyty CDR.

Pomysłem ZAIKS, początkowo wspartym przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego (teraz ministerstwo się zastanawia) jest to, aby objąć nią również laptopy, smartfony i tablety, ogólnie urządzenia posiadające nośnik pamięci. Bo – podobnie, jak płyty CRD czy nagrywarki – mogą zostać wykorzystane do wykonania nielegalnej kopii. Tablety miałyby być obłożone stawką 2% od ceny urządzenia, zaś smartfony 1,5%. W ten sposób ZAIKS chce zyskać około 300 mln złotych. Spora kasa, bowiem z tytułu obecnych opłat reprograficznych ZAIKS otrzymuje ledwie 7-ok. 8 milionów zł rocznie.

Pomysłodawcy wskazują, że innych krajach UE, np. w  Niemczech, takie prawo funkcjonuje od dawna i jest znacznie bardziej restrykcyjne (np. za smartfona z pamięcią wewnętrzną o wielkości 4GB należy zapłacić ok. 66 złotych więcej). Według pomysłu ZAIKS powiększyłoby to cenę smartfona jedynie o około 7,5 zł. Przeciwnicy wskazują przede wszystkim na to, ze jest to po prostu skok na kasę, że za wszystko zapłacą nie producenci, a klienci, a także, że owo 7,5 zł to mrzonka, bowiem cena ta zwiększy się nie tylko na poziomie producenta, ale u każdego pośrednika, i w efekcie wyniesie prawdopodobnie około 50 zł. Wskazuje się również na trudność interpretacyjną – jak bowiem należałoby zaklasyfikować w opłacie reprograficznej smartfon? Jako nagrywarkę czy czysty nośnik?

Sprzeciw wobec pomysłowi jest spory, wskazuje się na fakt, iż opłatę popularnie nazywaną „podatkiem od piractwa” będą musieli płacić ludzie, którzy nie są piratami. A od nagrywania płyt w nagrywarce do użytkowania tabletu jest naprawdę daleki strzał w interpretacji opłaty reprograficznej. Tak czy siak, pieniądze do ugrania są spore i zapewne opłata zostanie ustanowiona, być może w niższym procencie. Ale jak każda opłata, zostanie uśredniona, zaokrąglona, itp. Zatem bliżej będzie tych 50 zł, niż 10. Przygotujmy się, że będziemy płacić.

To może jakieś nowe opłaty?

Nasz sprzeciw wobec części podatków oraz dodatkowych obciążeń jest częstokroć zrozumiały, ale z góry skazany na niepowodzenie. Nie ma darmowych lunchów. Państwo i jego struktury oraz organizacje „bliskie państwu” muszą mieć pieniądze na swe działania – i na opłacenie urzędników, na policję i wojsko, na wszystkie rzeczy niezbędne i konieczne, jak i na te głupie, nierealne i bezsensowne projekty. Jak w życiu. Wszystko kosztuje coraz więcej, więc i te pieniądze skądś wydobyć trzeba.

Jedynym pewnym źródłem pieniędzy są obywatele, a ściślej – konsumenci. I za tę konsumpcję, za to, że dzięki temu, że sami ciężko pracujemy i kupujemy, pozwalamy zarobić innym – musimy zapłacić.

Aż dziw, że do tej pory nie mamy np. akcyzy na cukier. Bo przecież szkodzi – może trochę mniej niż alkohol czy tytoń, ale szkodzi. Poza tym z cukru można zrobić alkohol! Nie mamy akcyzy na cukier, a to błąd, przecież ją mieliśmy – 200 lat temu, za zaborów.

Na Węgrzech opłata za cukier jest. Są dodatkowe opłaty od chipsów, batonów innych towarów zawierających dużą ilość soli lub cukru – ma to przeciwdziałać otyłości.

W Grecji są opłaty od przydomowych basenów – bo jeśli jest człowiek wrednym i nie chce chodzić do publicznego i stać go, by sobie taki wybudować przy domku – to niech płaci.

W USA są dodatkowe opłaty podatkowe od usług wykonywanych przez nagich ludzi (np. w klubach ze stripteasem). Ma to przeciwdziałać wykorzystywaniu ludzi do iście uwłaczającej pracy, jaką jest pokazywanie nogi, brzucha, cycka, czy pośladka za pieniądze.

W Republice Nowej Gwinei istnieje podatek od pokoju – obywatele co roku muszą zapłacić państwu za to, że nie było w tym roku wojny.

Dziwić się, że państwa chcą nakazać płacić dodatkowo za coś, co wielu z nas ma i używa? Za internet? Za dysk w telefonie? Za duży silnik w aucie? Za e-papierosy?

Być może wkrótce wprowadzi się opłaty za wielkość ekranu urządzenia mobilnego (w celu ochrony naszych oczu), za używanie transmisji bezprzewodowej (w celu zdrowia ogólnego, któremu szkodzi promieniowanie), za aparat w tablecie (za prawa do prywatności obywateli); za urządzenia, które trzeba często ładować (oplata ekologiczna), za gry komputerowe (opłata przeciwdziałająca siedzeniu dzieci w domach), za ilość wysłanych maili (opłata anty spamowa), za ilość przeczytanych znaków na ekranie (oplata pro czytelnicza, zachęcająca do czytania książek papierowych, a nie elektronicznych tekstów).

Skończę już, by nie naciągać Was w przyszłości na koszty.